O tym, by odwiedzić Państwa Piotrowskich w ich domu – Domu Tkacza, marzyłam za każdy razem, kiedy przechodziłam obok, spacerując ulicą 3 Maja. Byłam pewna, że dowiem się wielu ciekawych historii o nich i miejscu, w którym żyją. Nie zawiodłam się! Pani Alicja i Pan Sławomir znaleźli dla mnie całe sobotnie przedpołudnie, nie oszczędzając na wspomnieniach.
Sławomir: Syn był inspiratorem. Dzięki Piotrowi, dom jest taki, a nie inny. Gdyby go remontował ktoś obcy, to nie oddałby mu tyle serca i duszy. Syn włożył masę pracy w to, by zachować co się dało, jak np. tę starą ścianę. Dom został zbudowany w 1834 roku. Tutaj mam rysunek, pokazujący jak wyglądał w latach powojennych.
Ten dom to nasz łut szczęścia. Mieszkał tutaj dziadek żony, Piotr Lenkiewicz, który był koniuszym u Buchholtza. Mieszkał tu także jego syn – wujek mojej żony.
Sławomir: Zaczęliśmy się mieć ku sobie z żoną już od przedszkola. Proszę mi wierzyć! Mamy takie zdjęcie z ‘48 roku, gdy przedszkole było jeszcze za kościołem, na wprost Wierszalina. Ten pierwszy domek. Jestem tam ja, jest też moja małżonka, tata burmistrza i inni supraślacy. Część już odeszła. Mam też takie zdjęcie, na którym ona siedzi i płacze. Zapewne pociągnąłem ją za warkocz! Jak widać na zdjęciu, moja rączka była bardzo blisko małej Alicji. Mamy za sobą 52 rocznicę ślubu. Już nasi dziadkowie żyli ze sobą w przyjaźni. Być może byliśmy sobie przeznaczeni?
Sławomir: Tam mieszkali Mojsakowie, tutaj Bojarscy za ścianą. Był taki moment, że Mojsakowie się stąd wyprowadzali. To był dom gminny wtedy. Bojarski Antoni, który jeszcze w legionach służył, ciekawy typ człowieka, jakie on przyśpiewki miał! Tu za ścianą mieszkał. Teraz jest ona opuszczana do dołu, kiedyś była na stałe. Widzi pani, ja teraz panią odgradzam i jest już pani u Bojarskich. Syn zrobił taką ścianę, gdy podczas naszej nieobecności prowadził tutaj agroturystykę. Podczas jednej z Nocy Muzeów, w naszym domu była wystawa prac malarskich.
Alicja: Tutaj przeżyłam początek mojego życia. Zmarła tu moja babcia, gdy miałam 4 latka. To był wtedy poniemiecki dom. Właściciele mieli jednego syna, w dodatku chorego. Wiedzieliśmy, że nikt raczej nie będzie się zwracać po własność, bo najprawdopodobniej ich syn już nie żyje. Po wojnie ten dom był państwowy.
Tu były drzwi, stała maszyna do szycia. To było wszystko przedzielone. Tam był duży ładny pokój pań Klimaszewskich: Maryni i Jadwigi, która z zawodu była pielęgniarką i brała udział w Powstaniu Warszawskim. Jadwiga zmarła nagle, panią Marynię przeniesiono do innego pokoju. A tutaj do nas dołączyli Olga i Antoni Bojarscy.
Gdy wujcio wyprowadzał się stąd do bloku w Białymstoku, nastał problem, że dziadka część podzielą. Dlatego postanowiliśmy szybko wziąć ślub i tu razem zamieszkać.
Sławomir: Miałem 22 lata. Tak to się wszystko rozpoczęło.
Alicja: Po ślubie zamieszkaliśmy tutaj z dziadkiem. Wtedy ten dom był jeszcze państwowy. Przenosiliśmy się tu w styczniu. Początkowo byliśmy jedynie lokatorami. Tak jak i inne rodziny. Nagle pojawiła się propozycja z urzędu, że każdy może kupić swoją część. Powiedzieliśmy, że chętnie odkupimy. W efekcie nabyliśmy cały dom! Bojarscy powiedzieli, że skoro my kupujemy, to oni mają pewność, że tu z nami do końca życia zostaną. Dziadek tutaj czuł się jak właściciel, mimo że dom należał formalnie do gminy. Stał się naszą własnością w w 1975 roku.
Sławomir: Z Bojarskimi jak z rodziną żyliśmy, tak blisko. Teraz gdy idziemy na cmentarz, to za każdym razem lampkę zapalamy, grobem się opiekujemy. Serdecznie ich wspominamy.
Alicja: Na pogrzebie Olgi Bojarskiej nasz syn Paweł, który miał kilka lat, płakał najmocniej ze wszystkich. Gdy leżał w kołysce, krzyczał często: Olga, Olga! Była jak babcia.
Sławomir: Miałem tu kiedyś produkcję tablic rejestracyjnych do samochodów i motocykli. To była w tamtych czasach nowość, coś niesamowitego. Plastikowe numery, podczas gdy w tamtych czasach bardzo brakowało plastiku. Żona pomagała, syn się urodził. I nagle krach. Ministerstwo wprowadziło ustawę, że tablice muszą być tylko i wyłącznie z pieczęcią urzędniczą wytłoczoną w blasze Wydziału Komunikacji.
Rozkręciłem więc błyskawicznie zakład samochodowy w garażu, do którego wchodziły 2-3 pojazdy. Miałem pracowników. Dwa lata ciągnałem ten zakład, ale nie wychodziło, bo trzeba było być ciągle obecnym. Pracowałem wówczas jednocześnie w Polskim Związku Motorowym.
W innym czasie prowadziliśmy tu także waflarnię. Przestawić się z samochodziarza na waflarza nie było łatwo! W waflarni robiliśmy prażynki, wafle i opłatki wigilijne.
Alicja: „Wypiek wafli”, taki szyld tu był. To były czasy, gdy w sklepach nie było słodyczy.
Sławomir: Wafle były wtedy bardzo modne i dobrze szły, ale najlepiej się sprzedawały opłatki. Waflarnia więc przekształciła się w opłatkarnię. To było coś niesamowitego, produkować te opłatki! Sięgaliśmy zasięgiem od Słupska do Lublina. W Białymstoku nie było opłatkarni, tylko w Łomży u zakonnic. Trudno było wejść w ten rynek, dostać kontakt do ludzi, którzy mogli nam wykonać maszyny. Opowiem, jak je zdobyliśmy.
Sławomir: Gdy dowiedzieliśmy się, że w Częstochowie mieszka człowiek, który produkuje takie maszyny, postanowiliśmy do niego dotrzeć. W bagażnik załadowaliśmy pół świniaka, pół cielaka i gąsiorek. Pojechaliśmy sprawy załatwiać. Odnaleźliśmy faceta.
To nie był taki okres, że na Facebooku można znaleźć wszystko, co potrzeba lub nawigację włączam i ona mnie doprowadzi. Daliśmy mu tego cielaka, zgodził się nam zrobić maszyny, ale potrzeba czasu. Z kolei żeby wejść w rynek, to trzeba wcześniej rozesłać wiadomości po parafiach. Przecież nie napiszę, że to organizuję, tylko że ja już to mam! Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze nie mam maszyn, a już zamówienia przychodzą. Jedziemy więc do nich do Częstochowy i mówimy, jaka jest rzecz. Syn tego głównego fachowca mówi:
– Sławek, Ty się nie martw, ja też robię opłatki. Mam nadmiar, więc odsprzedam.
Myślałem sobie więc: to ja je wezmę, nie po to by zarabiać na razie, ale utrzymać klienta. To był stan wojenny. Miałem wtedy Poloneza. Z tyłu w bagażniku wyłożyliśmy tymi opłatkami wszystko. Cały bagażnik był w opłatkach. Leżały w kopach luzem po 60. Myśmy dopiero potem wprowadzili woreczki foliowe, zgrzewane, by powietrze nie dochodziło. I proszę sobie wyobrazić, że jedziemy z Częstochowy, a pod Jeżewem zatrzymuje nas policja.
– Dobry wieczór, a co tu wieziecie?
– Panie władzo, opłatki.
– A skąd to je wieziecie?
– Z Częstochowy, panie władzo.
– A skąd macie te opłatki. Jakiś rachuneczek?
– No my je produkujemy, więc nie mamy rachunku.
– Jak to? Wraca pan z Częstochowy, wiezie pan opłatki, a produkuje tutaj?
I wtedy mi przyszło na myśl, by tak mu odpowiedzieć:
– Panie władzo, nie wiem czy będzie się pan orientował, ale myśmy pojechali do Częstochowy z tego względu, żeby te opłatki poświęcić. Wracamy teraz z poświęconymi.
– A no tak, no tak. To ja rozumiem teraz. Dziękuję bardzo, dobranoc.
Tak właśnie wybrnęliśmy z tego.
Sławomir: Mieliśmy trzy maszyny z Częstochowy. Na każdej ciężka, gruba forma z pięknym grawerem. Z jednej wychodziło 6 opłatków.
Alicja: Jeżeli się ciasto nie połamało. Nie raz się zdarzyło, że otwieramy, a opłatki są połamane!
Sławomir: Ciasto musiało być jak najcieńsze. Nadmiar ciasta się wylewał, były straty. Trzeba było kombinować, by za dużo nie nalać i za mało nie nalać. Taki pan Brzozowski brał te odpady dla świń na karmę. Była to idealna karma, a odpady były zawsze. Na początku było tak, że otwierasz, a tam nic nie ma, wszystko popękane. Trzeba było dojść dlaczego, co się dzieje?
Naprowadził nas taki młynarz bez ręki z Księżyna. W młynie mu tę rękę urwało. Młody człowiek. Mówił:
– Sławek, do tego trzeba dużo glutenu. Gluten znajdziesz w pszenicy która rośnie na piaszczystych terenach. Takie są koło Bielska Podlaskiego.
Tak przez niego dotarliśmy tam, przygotował nam taką mąkę. Boże, wszystko nagle zaczęło wychodzić!
Następny problem: skąd brać opaski, gwiazdeczki, paseczki papierowe, koperty z wzorem religijnym? Gdy organista przyjedżał po opłatki, to chciał mieć już to wszystko. A skąd papier wtedy było brać? I to przeszliśmy jakoś.
Wprowadziliśmy też nowość. Wszędzie księża sami jeździli po opłatki. My je zawoziliśmy do nich.
Sławomir: Potem los sprawił, że znalazłem się w Stanach Zjednoczonych na wakacjach. Wysłałem żonie zaproszenie, wygrała na loterii zieloną kartę. Dotyczyła ona też dzieci do 21 roku życia – starszy syn został w Supraślu, bo go ten przedział nie obejmował. Pytaliśmy młodszego, czy chce jechać z nami. Uczył się wtedy w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Był srebrnym medalistą na 10 km wśród polskich młodzików.
Alicja: W nartach biegowych. Z Supraśla wyszło wielu młodych talentów w tej dziedzinie .
Sławomir: Paweł się zastanawiał, myślał…
– Jadę z Wami – zdecydował.
Miał wtedy 18 lat.
Gdy żona wylosowała pobyt, wszystko się przestawiło do góry nogami w naszym życiu. Maszyny sprzedaliśmy zakonnicom z Łomży. Gdy wróciliśmy tu po ponad 20 latach, wszystko było inne. Dom inny, dawni znajomi też już inni.
Alicja: Pamiętam, jak wróciliśmy do Supraśla na 3 miesiące. Oj, jak się już nie chciało wracać do Stanów!
Sławomir: Ameryka nie jest taka, jakby się wszystkim mogło wydawać. Potrzeba siły woli i samozaparcia, by tam się jakoś trzymać.
Alicja: Wyjeżdżając wiedzieliśmy, że za wszelką cenę wrócimy. Inni sprzedawali wszystko, co mieli i już tam układali sobie życie.
Sławomir: Byłem tam 24 lata, żona krócej. Syn został na stałe w Nowym Jorku.
Alicja: Jeszcze przed remontem pytaliśmy syna Pawła, czy nie lepiej ten dom sprzedać. Mówiłam: po co nam to remontować, sprzedamy, a te pieniądze co na remont, to mieszkanie sobie kupimy.
Sławomir: Paweł powiedział:
-Tata, nie.
Alicja: Tak samo Piotr. On jest w ten dom jakby wtopiony.
Sławomir: Piotr włożył w niego serce, co tu ukrywać. Z racji tego, że on ten dom sam remontował. Przecież ten kominek to jego wymysł. Zbudował go w takim okrągłym kształcie, nawiązując do kominów fabrycznych, jakie były w Supraślu. Tu gdzie jest teraz straż i Caritas, to przecież fabryka była, kominy stały. W okolicy Biedronki druga fabryka. Razem siedem ich było!
Alicja: Te bele, drzwiczki do pieca – to wszystko ze starego domu jest.
Sławomir: Ta ściana obita była tekturą. Na tekturę poszła tapeta. I tutaj była gruba warstwa tego. A potem jeszcze malowane to było. Trzeba było wszystko zerwać. Ile syn tu roboty włożył, to tylko on wie.
Alicja: No przecież te dziury to są po gwoździach!
Sławomir: Te drzewo ze ściany ma około 400 lat. Musiało być smolne, bo wbić w nie siekierę, to duży problem.
Sławomir: Tam za Biedronką, gdzie jest ta wieża fabryczna, stał budyneczek taki, nie do końca rozwalony przez Niemców. Był on za naszych czasów zaadaptowany przez harcerzy i tam właśnie odbywały się potańcówki. To było coś niesamowitego! Oboje byliśmy harcerzami. Ja w Jedynce.
Alicja: A ja w Królowej Jadwidze.
Sławomir: Harcerstwo powodowało, że ludzie byli ze sobą związani. Dużo było wtedy harcerzy.
Alicja: Kiedyś wszyscy byli bardziej zżyci. Teraz się prawie ludzi nie widzi, tylko samochody na ulicach. Mamy zdjęcia, jak się zbieraliśmy z wózeczkami z dziećmi, żyliśmy kupą. Technika podzieliła ludzi. Jeszcze w Ameryce liczyłam na ulicy, kto idzie bez telefonu. Wszyscy szli z telefonami. Do tego telewizory, komputery…to są złodzieje czasu. Kiedyś jak były imieniny, to przez trzy dni! Wszyscy znajomi przychodzili.
Sławomir: Niegdyś w tym domu mieszkało razem 10 osób. Górki wtedy nie było, tylko strych.
Sławomir: Gdy Piotr jeszcze prowadził agroturystykę w tym domu, to gościł u nas Więckiewicz, z którym mamy takie swojskie zdjęcia. Równy, bezpretensjonalny człowiek. Anny Dymnej nie poznaliśmy osobiście, bo nas tu wtedy nie było. Spał tu też Piekarczyk, ten muzyk. Mam od niego dedykację. Z Bydgoszczy przyjechało do nas kilku sędziów i prokuratorów. Wspaniali ludzie, słowo daję. Do tej pory utrzymujemy kontakt. Dom Tkacza był wtedy jednym z pierwszych, który w internecie zaistniał.
Alicja: Mamy wiele książek o Supraślu. Mąż jest w tej tutaj. Grał w hokeja kiedyś.
Sławomir: No o moim bracie też tu jest informacja. Działał w piłce nożnej.
Alicja: Są tu i narciarze, piłkarze, hokejarze. Syn Paweł trenował narciarstwo. Tam, gdzie dziś są korty tenisowe, było kiedyś boisko do hokeja! Jeszcze w małżeństwie tam lataliśmy.
Sławomir: Gdy z Panią rozmawiam, to myślę, że Pani to samo wie, co i my. Dopiero za moment łapię się na tym, że my jeszcze z takim dzieckiem rozmawiamy!
Inspiracja freskami z supraskiego monasteru.
Pani Alicja pokazuje oryginalne drzwi, który były w tym domu od początku.
Stópka dziecka odciśnięta najprawdopodobniej podczas budowy domu w 1834 r.!
3 Komentarzy
AJW
piękna historia wspaniałych ludzi…
Daniel Szamreta
Serdecznie dziękuję za wspaniałe chwile i ciepłe wspomnienia…Duużżżooo zdrówka życzę dla cudownych ludzi. Do zobaczenia.
Jadwiga Wysocka
Z przyjemnością przeczytałam Państwa historię po dzisiejszej rozmowie tel. z moją kuzynką Lucyną z Chorzowa. Mamy korzenie w Gielniowie 🙂 Obecnie mieszkam w Białymstoku, w Supraślu byłam kilka razy, pokazując miasteczko moim gościom. Planujemy spotkanie po latach, zastanawiając się które miejsce byłoby odpowiednie, Gielniów gdzie mamy wspomnienia czy może piękny Supraśl?
Pozdrawiam serdecznie.