Tak właśnie podejrzewałam, że ich dom jest magiczny. Pozwolili mi zajrzeć do środka, zachwycić się jego ciepłem, pokazać światu. Jeśli wierzyć w przeznaczenie, to Krzysztof był Marcie pisany. Tak samo jak jej przeprowadzka z Poznania do Białegostoku, a później do Supraśla. Marta Guśniowska – jedna z najbardziej utalentowanych i nagradzanych bajkopisarek w Polsce. Miłośniczka „Alicji w Krainie Czarów” (kolekcjonuje wydania z każdej strony świata), ogromnych kubków do herbaty, domowych wypieków własnej roboty (miałam okazję podziwiać i skosztować jej chatki z piernika kilka lat temu i to było dzieło sztuki!). Krzysztof Bitdorf – białostoczanin, aktor Białostockiego Teatru Lalek. Swoją życiową partnerkę nazywa czule Martusią, a podczas naszej rozmowy opiekuńczo otula wełnianym swetrem, żeby nie zmarzła. Ona wychwala jego popisy kulinarne, odpowiada uśmiechem na zabawne miny, których Krzysiek prezentuje całą plejadę. Wspaniali ludzie. Poznajcie ich bliżej i zajrzyjcie ze mną do ich magicznego domu! Pełno tu maszyn do pisania, porcelanowych kubków, książek, pięknych drewnianych mebli…

Marta Guśniowska i Krzysztof Bitdorf – para w życiu i w teatrze. Oboje związani z Białostockim Teatrem Lalek, choć spotkali się daleko stąd – w Bieszczadach. On rodowity białostoczanin (absolwent Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie – Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku). Ona dziewczyna z zachodu – urodziła się w Międzyrzeczu Wielkopolskim, studiowała filozofię w Poznaniu. Tam związała się z Teatrem Animacji i Centrum Sztuki Dziecka – i miała już zostać na stałe. Mówią jednak, że Bóg śmieje się z naszych planów…

Ewelina Lewkowicz-Żmojda: Jak to się stało Marto, że mieszkasz na drugim końcu Polski, z dala od rodzinnych stron?

Marta: W Poznaniu miałam wszystko: pracę, przyjaciół. W Teatrze Animacji doczekałam się swojej pierwszej prapremiery- „Baśń o Rycerzu bez Konia”. Pojechaliśmy z Teatrem na Festiwal do Opola i tam zgarnęliśmy wszystkie nagrody. Los chciał, że w jury zasiadał Marek Waszkiel (supraślanin!), ówczesny Dyrektor Białostockiego Teatru Lalek. Od razu zaprosił mnie do współpracy, tyle że trochę czasu minęło, zanim się zgodziłam. Nie było łatwo przeprowadzić się na drugi koniec Polski. I tu znów Los zaingerował – pojechałam w Bieszczady i spotkałam Krzyśka. Niedługo potem okazało się, że Krzysiek dostał pracę w BTL, a ja pomyślałam sobie, że to dość jasna podpowiedź od Wszechświata – trzeba jechać! W Poznaniu powiedziałam, żeby trzymali mi miejsce, bo pewnie niedługo wrócę. I tak już wracam…prawie 15 lat.

Krzysztof: Tak naprawdę to wszystko dzięki mnie. – śmieje się – Tylko Martusia się nie chce przyznać. Ale wszyscy wiemy, jak było.

Jak biegły Wasze drogi, że zamieszkaliście akurat w Supraślu? Zapewne moglibyście mieszkać w każdym miejscu na ziemi, mając takie talenty.

Marta: Supraśl zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Ale nie sądziłam, że tu kiedyś zamieszkamy. Mieliśmy małe mieszkanko w Białymstoku, nieopodal Teatru Lalek. Wszędzie blisko – do pracy, w kina, do centrum, do knajpek. Nie myśleliśmy o przeprowadzce. Któregoś razu niespodziewanie pojawiły się jakieś dodatkowe pieniądze: postanowiliśmy zainwestować je w działkę.

Krzysztof: „My” postanowiliśmy? – śmieje się. – Pamiętam to trochę inaczej… Była zima, wracam po próbie do domu, otwieram drzwi i nagle od progu dopada mnie Martusia z radosnym okrzykiem: „Kupiłam działkę w Supraślu!!!” Wobec tak postanowionej sprawy, nie pozostało mi nic innego, jak tylko się ucieszyć.

Jak doszło do powstania pierwszej książki? Skąd pomysł, by pisać bajki dla dzieci?

Marta: Sztuki teatralne piszę od bardzo dawna – pierwszą napisałam w wieku 16 lat. Od 2005 roku zajmuję się tym profesjonalnie – współpracuję z większością Teatrów Lalek w Polsce i z kilkoma zagranicznymi. Ale pomysł na książkę zrodził się dopiero kilka lat temu, gdy na świat przyszedł mój chrześniak Artur. Zupełnie się w nim zakochałam. I pomyślałam, że to wielka szkoda, że nie zobaczy tych wszystkich spektakli, które powstają na podstawie moich tekstów – bo życie spektaklu nie jest takie długie: zwykle to kilka sezonów. Zapragnęłam wtedy napisać książkę, żeby dać mu ją w prezencie. W tym samym czasie zgłosiło się do mnie wydawnictwo Tashka z propozycją wydania „A niech to gęś kopnie”- widzieli mój spektakl na podstawie tego tekstu i spodobał się do tego stopnia, że zaproponowali współpracę. Książka wyszła super, więc od razu podpisaliśmy umowę na trzy następne. I tak się potoczyło.

 Jak wygląda codzienne życie baśniopisarki i aktora?

-Bardzo ciekawie! – śmieją się oboje – Nigdy się nie nudzimy.

Marta: To cudowne, kiedy łączy cię z kimś pasja. Możemy godzinami rozmawiać o teatrze – co pewnie dla innych mogłoby być nie do zniesienia. Ale my to kochamy. Poza tym mamy też pięknie zorganizowany dzień – dajemy sobie sporo wolności, czasu dla siebie, na swoje małe przyjemności i pasje, ale też mamy punkty wspólne, jak spacer, obiad, czy wieczór kominkowy.

Krzysztof: Wszyscy zazdroszczą mi, że mogę spać do dziesiątej i Martusia nie ma do mnie pretensji. – uśmiecha się.

Marta: Nie tylko nie mam pretensji, ale i bardzo mi to pasuje. Poranki należą do mnie. Wstaję około 6:30. Bez budzika – po prostu tak się budzę, po czym zbiegam na dół, robię sobie wielki kubek herbaty i piszę. Nikt mi wtedy nie przeszkadza, nikt nie krząta się po domu – jest idealnie.

Krzysztof : Ale obiad jemy wspólnie.

Marta: Ten punkt dnia też uwielbiam – uśmiecha się. – Szczególnie ten moment, gdy siadam z kieliszkiem wina i czekam, co też pysznego mi Krzyś ugotuje. Bo ja zupełnie nie mam talentu do gotowania. Ale za to mam dryg do słodkich wypieków! Ciasta, ciasteczka – nawet torty! Albo pierniki! Co roku pieczemy ich coraz więcej, a i tak zawsze brakuje, bo rozdajemy je rodzinie i przyjaciołom. Mój popisowy piernik to staropolski długo dojrzewający. Ciasto już odpoczywa w lodówce i czeka na święta.

Krzysztof: Uzupełniamy się. Gdy zapraszamy gości, ja odpowiadam za danie główne, a Martusia za deser. I dobór win.

Skąd się biorą pomysły na bajki – efekt obserwacji, nagłego olśnienia?

Marta: Myślę, że najlepsze pomysły są z głowy. Pisarze mają dość dziwnie poukładane – albo i właśnie nie-poukładane – w głowach. I są dobrymi obserwatorami. Wystarczy, że coś przykuje moją uwagę: jakaś sytuacja, osoba, jakiś zwierzak – i już może to posłużyć za punkt wyjścia do następnego tekstu. Czasem coś mi się przyśni, czasem coś zamajaczy… Dlatego mam mnóstwo notesików porozkładanych po całym domu, żebym zdążyła to wszystko zapisać.

Jakie są Wasze największe życiowe sukcesy?

Marta: Myślę, że się oboje zgodzimy, że największym sukcesem jest to, że udaje nam się żyć ze swojej pasji. Że możemy robić to, co kochamy. Gdybym nie pisała zawodowo, to i tak bym pisała – po godzinach – bo to silniejsze ode mnie.

Krzysztof: Jeśli się kocha swoją pracę, to człowiek czuje się, jakby w ogóle nie pracował.

Marta: To prawda. Czasami stoję sobie rano przy oknie, z kubkiem herbaty i patrzę, jak wszyscy biegną do pracy. I czuję się, jak leń! A potem uświadamiam sobie, że przecież moje pisanie to moja praca. Tyle, że nie mieści się w przysłowiowych ośmiu godzinach – czasem można się zupełnie zapomnieć i pisać cały dzień – albo i pół nocy. To cudowne, ale i nieco podstępne – bo o ile czuję się, jakbym w ogóle nie pracowała, o tyle jakby mnie ktoś zapytał, kiedy ostatnio miałam urlop bez pisania – choćby kilka dni – to chyba bym tych kliku dni nie znalazła.

Krzysztof: Na pewno byś nie znalazła – śmieje się. – Ale tak to już jest, gdy praca jest pasją. I to jest super. A jeśli jeszcze dodać do tego te chwile, gdy po spektaklu podchodzą do nas dzieciaki i dziękują za bajkę, gdy rozpoznają nas na ulicy – to to są właśnie te momenty, dla których warto robić to, co robimy.

Macie swoje ulubione miejsca w Supraślu?

Marta: Naszym ulubionym miejscem jest „Prowincja” Ani i Michała Arciszewskich. Zaczęliśmy chodzić tam na obiady jeszcze w czasach, gdy nie mieszkaliśmy w Supraślu i przyjeżdżaliśmy tu na naszą działkę, pozbierać wiśnie czy jabłka. Poznaliśmy się i od razu między nami zaiskrzyło. Od tamtej pory bardzo się zaprzyjaźniliśmy – w Prowincji czujemy się jak w domu.

Krzysztof: To prawda. Potrafimy przesiedzieć tam cały dzień. Michał rozpieszcza nas swoją kuchnią, Ania kusi napitkami – jest cudownie.

Marta: Bardzo nam tego teraz brakuje. Ale jak wszystko wróci do normy – to i my wrócimy do Prowincji.

Czym jest dla Was ten supraski dom?

Marta: To nasze miejsce na Ziemi. – uśmiecha się – Mieszkałam już w kilku innych: w rodzinnym Międzyrzeczu, w Poznaniu, w Szczecinie, a potem w Białymstoku – ale dopiero tutaj czuję, że odnalazłam swoje miejsce. Wiedziałam to już w momencie, gdy przyszłam oglądać tę działkę. Była zimna – nie wyglądało to wszystko zbyt pięknie. Łyse drzewa, stara, rozpadająca się szopa – a jednak poczułam coś dziwnego, jakąś przyjazną energię – od razu powiedziałam: „Biorę!” Pani z biura nieruchomości była nieco zdziwiona, bo umówiłyśmy się, że pokaże mi kilka działek w okolicy – a ta była pierwsza. Ale ja od razu wiedziałam, że to jest to.

Krzysztof: A ja się z tym zgadzam. – podsumowuje.

Czy jest coś, czego Wam brakuje w Supraślu?

Marta: Nic nie przychodzi mi do głowy. W Supraślu jest wszystko: dobry klimat, lasy, piękna przyroda, świetne restauracje (Prowincja, Zajma), Teatr Wierszalin, którego jesteśmy przyjaciółmi i fanami – a także mnóstwo cudownych ludzi – starych i nowych znajomych – którzy sprawili, że od razu poczuliśmy się tu jak w Domu.

Przed wywiadem zaopatrzyłam się w trzy bajki pióra Marty, które wraz z jej autografem, powędrowały w prezencie urodzinowym do 5-letniego Natana – mojego siostrzeńca. Sama z przyjemnością je przeczytałam i zapewniam: dorosłym te bajki sprawiają tak samo wiele radości, jak i dzieciom. Polecam! Także wycieczkę na spektakle do Białostockiego Teatru Lalek, w którym pracują Marta i Krzysztof.