„Babcia i Pani Szczurkowa są poobrażane. W dobrym tonie jest obrazić się na kogoś znajomego (lub rodzinę) co doskonale uzmysławia wszystkim zainteresowanym, że nam zależy i pozytywnie wpływa na różnorodność tematów rozmów towarzyskich.
Rozmowy te jak wiadomo dość monotonnie obracają się wokół oklepanej już do bólu pogody, zaopatrzenia miejscowych sklepów lub ulubionych miejsc na zbieranie owoców lasu. Wydaje się, że każdy Supraślanin lub Supraślanka posiadają tajemną wiedzę dotyczącą tego, gdzie i kiedy zbiera się największe maliny, jeżyny, grzyby lub jagody. Każdy też zażarcie strzeże swoich tajemnic, przynajmniej do czasu napotkania na ulicy kogoś znajomego. Wtedy wypada ujawnić przed rozmówcą znane tylko wybrańcom sekretne lokalizacje gwarantujące obfite zbiory. Tyle tylko, że miejsc tych nie przybywa, a na pogawędkę ochotę ma się zawsze. Codziennie. Kilka razy dziennie nawet.
Po to właśnie mniej więcej wypada się obrażać. Raz na jakiś czas oczywiście, nie za często, bo co sobie jeszcze ludzie pomyślą? Kiedy tematy pogawędek podsychają…nie ma to jak być na kogoś świeżo obrażonym. Wzbogaca to nie tylko konwersację, ale i zasób słownictwa. W innych okolicznościach przechodzień nigdy nie usłyszałby zwrotu: „A idźcie Wy do dupy śpiewać!”. Zasadniczo śpiewanie do dupy nie jest związane z prawdziwkami ani ostatnią dostawą solonych śledzi do sklepu „Społem”.
Nadaje się jednak wyśmienicie, aby skomentować ważne przecież powody dąsania się na Panią Szczurkową.
W dni obrażone tylko. W te nieobrażone, Pani Szczurkowa jest zasadniczo doskonała sąsiadką. Oczywiście zapytana wprost, Babcia nigdy nie przyzna się Pani Szczurkowej, że jest na nią aktualnie obrażona. To nie wypada.
Szczurkowie mieszkają z dziadkami drzwi w drzwi. Od kiedy pamiętam. On pracuje, ona zajmuje się domem. Mają dwie córki. Martę i Agatę. Funkcjonują jako niezawodne ogniwo w systemie szybkiego reagowania sąsiedzkiego. Kiedy dowiadujemy się, że do sklepu spożywczego trafiła jakimś cudem dostawa towaru, Pan Szczurek pędzi do chlewka, wypycha motorower „Komar” odpalając go
w pośpiechu i już po chwili charakterystyczne terkotanie silnika oraz niebieskawe spaliny wypełniają podwórko.
Pan Szczurek nigdy nie zapomina założyć też kasku. Przypomina on połowę skorupki orzeszka i jest przymocowany do głowy właściciela solidnym, skórzanym paskiem. Z kierownicy zwisają dwie wysoko aerodynamiczne, ażurowe torby, po jednej z każdej strony. Ja zasadniczo, pomimo niskiej wagi jestem mniej aerodynamiczny, więc siedzę okrakiem za Panem Szczurkiem na bagażniku.
W jednej kieszeni spodni mam wszystkie kartki żywnościowe jakie tylko udało się Babci odnaleźć
w ciągu tych kilku sekund pomiędzy alarmem o dostawie żywności, a zebraniem się grupy szybkiego reagowania w składzie: Pan Szczurek i ja. W drugiej kieszeni spoczywa gotówka.
Za chwilę będziemy pędzić z samobójczą dla malutkiego silnika prędkością po ulicach miasteczka
w stronę sklepu podejrzanego o dostawę towaru. Niestety pomimo tego, że kocie łby wyglądają ładnie na zdjęciach, nie są szczególnie przyjazną nawierzchnią dla miejsca, gdzie moje plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Kiedy bierzemy pierwszy zakręt boleśnie przekonuję się, że bagażnik nie został stworzony z myślą o zapewnieniu mi komfortu. Kątem oka widzę też Dziadka pędzącego za nami w pogoń, poganianego z ganku przez Babcię okrzykami i wymachiwaniem rąk.
W kilka minut zajmujemy miejsce w kolejce gwarantujące nam zakup. Nie do końca pewni czego, czekamy na potwierdzenie co też za momencik kupimy od kilku pierwszych szczęśliwców, którzy wychodzą ze sklepu z nabytym właśnie towarem. Personel wpuszcza tylko po pięć osób, żeby nie było awantur. Ja jako klient awanturować się nie zamierzam. Szczególnie, że Pani sprzedawczyni wygląda jak czołg w ciut zbyt ciasnym i poplamionym fartuchu. Czekam cierpliwie na swoją kolej. Kolejka szybko się wydłuża, ale nasz pośpiech zostaje wkrótce nagrodzony prawdziwym rarytasem. Egzotycznym arbuzem.
Pani Zaborska była kiedyś nauczycielką. Dziś zajmuje małe mieszkanie na piętrze, do którego droga prowadzi po stromych, ciemnych schodach. Ona bardzo ceni sobie prywatność i nie lubi opuszczać swoich czterech kątów. Najczęściej prosi sąsiadów o zrobienie zakupów, tak aby nie być zmuszoną wychodzić na zewnątrz. W związku z tym wiemy o niej niewiele, no może, poza tym, że Dziadek jest często podejrzewany przez Panią Zaborską o przywłaszczenie sobie drobnych z reszty, wydanej mu, kiedy robił dla niej sprawunki. Za każdym razem biedak zarzeka się, że to już ostatni raz, kiedy jej pomaga, że ma już dosyć, ale kiedy przychodzi piątek, zawsze grzecznie puka do jej drzwi i pyta “Czy potrzeba coś Pani kupić?”. My też pukamy. Nawet częściej niż on, ale tylko po to, żeby jak najszybciej uciec.
Pani Zaborska lubi zaskakiwać. Jej okna wychodzą na piaszczystą drogę prowadząca na posesję położoną za naszym domem. Droga ta należy do ulubionych miejsc zabaw najmłodszego pokolenia Supraślan. Piasek jest stosunkowo czysty. Z dala od ulicy. Na betonowej podmurówce można urządzać wyścigi ślimaków Winniczków, a pies o kwiecistym imieniu “Bukiet” zawsze przychodzi na spotkania z harcującymi tu dziećmi. Trudno zgadnąć czy bardziej liczy na przysmaki czy dobre towarzystwo. Jest już starszy i bardzo wyrozumiały dla zwariowanych pomysłów młodzieży.
Jedynym wyjątkiem w tym sielskim obrazie jest okno mieszkania Pani Zaborskiej. Dochodzą z niego czasem krzyki, najczęściej kierowane do nas, a czasem do nikogo. Pani Zaborskiej. Tak nam się przynajmniej wydaje. Przez to samo okno wylewane są też rożnego rodzaju płyny, najczęściej zupełnie Pani Zaborskiej zbędne, nie zawsze ładnie pachnące, ale w 100% przypadków podróżujące szybko w naszą stronę. Za szybko, aby przed nimi uciec.
No, ale kto powiedział, że wszyscy musimy być dla siebie wyrozumiali?
Pani Sawickiej boimy się wszyscy. Jest właścicielką domu, w którym wynajmują mieszkanie moi Dziadkowie. W związku z tym w naszych oczach wydaje się ważniejsza. Lubi spoglądać przez otwarte na oścież okno na swój ogródek warzywny. Czy ktoś wie, że najlepiej jest bawić się w berka pomiędzy pomidorami rosnącymi na pochylonych krzaczkach, a rzędami wyprostowanych na baczność szczypiorków?
Najkrótsza droga do sławojki prowadzi przez poletko jej dorodnych ziemniaków…szczególnie jeśli jest się malcem pilnie potrzebującym skorzystać z tego przybytku…nieszczęśliwie zbudowanego (co staje się boleśnie oczywiste zawsze przy takiej okazji) …zbyt daleko, aby biec tam po ścieżce.
W związku z powyższym Pani Sawicka, która wygląda troszeczkę jak sowa w ciężkich okularach
i z siwym, gęstym warkoczem włosów splecionym w koczek, ceni nas na równi ze stonką ziemniaczaną. Trudniej nas chyba tylko zebrać do słoiczka, ale jestem pewien, że to tylko kwestia czasu zanim spróbuje tej sztuki. Dom po jej śmierci przejmie syn – Pan Wiesław. Serdeczny, bardzo dowcipny był zawsze mile widzianym gościem u Dziadków. Całe popołudnia upływały im na pogawędkach.
Jeśli chodzi o pogawędki właśnie. W Supraślu to była instytucja.
W drodze gdziekolwiek napotykało się znane twarze. Było to o tyle łatwe, że znali się tutaj wszyscy ze wszystkimi. W związku z tym, kogo by się nie napotkało…był starym, dobrym znajomym. Powiem szczerze, że początkowo doprowadzało mnie to do pasji. Potem się już przyzwyczaiłem. Nie można było przejść obok kilku domów, aby nie zatrzymać się z kimś na rozmowę. Temat był mało ważny, liczyła się sama czynność. Oczywiście będąc wnuczkiem z miasta nadawałem się znakomicie na motyw przewodni pogawędki. Zawsze wyglądało to tak samo: Dziadek rozmawia, a ja stoję i czekam. Pozuję. Bo przecież wiadomo, że rozmowa prędzej czy później zejdzie na mój temat. Zanim dotarłem do ulubionego lasu, idąc tam z Dziadkiem, musieliśmy zaliczyć naście postojów, powtarzając te same dyskusje, z różnymi osobami. A to u Pani Jadzi, która większość dnia wyglądała na ulicę z otwartego okna, a to u Pana Ziutka, który zawsze stał przy swojej furtce z rękoma założonymi na płot. Każda pora roku miała swoje smaczki i dyżurne tematy rozmów.
„Pan zajdzie Panie Władziu”, „Diabły Iwany, dali nam popalić!”, „Pieszkom idziecie?”, „Daje dzisiaj mróz, oj daje!”, „Duje dzisiaj wiatr, oj duje!”, „Durny on Panie, oj durny”, „Tam na prawo, w hułkę Panie” (hułka – ślepa uliczka), te właśnie powiedzonka jeszcze dzwonią mi w uszach. Przywołują uśmiech.
Kiedy dziś zatrzymuję samochód, aby spojrzeć na chwilę na jakoś dziwnie już cichy dom, wzrok podąża również na okno Pani Zaborskiej. Zerkam za dom starając się sprawdzić czy ktoś jeszcze pielęgnuje ogród Pani Sawickiej. Dostrzegam, że piaszczysta droga w podwórko na której spędziłem tak dużo czasu została oddzielona płotem z bramą i dziś przynależy już do kogoś innego. Kątem oka widzę, że ktoś, kilka domów dalej, wciąż stoi przy furtce z ramionami założonymi na płot. Uśmiecham się delikatnie na wspomnienie zbieraniny charakterów, złączonych pod wspólnym dachem na tak wiele lat.”
Fot. Wizyta u Babci, która zajmowała mieszkanie na prawo od ganku. Nowy Świat 22. Moja żona z córką
w wózku. Rok 2005.
Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju
Przeczytaj także kolejną część wspomnień: Kładka na Uciekaju. Głaz
0 Komentarzy