„Ówczesne kłopoty z aprowizacją były na porządku dziennym, ale jednocześnie zmuszały do improwizowania, co czasami przynosiło całkiem zaskakujące efekty. Zdarzyło się nam kiedyś nałapać na Sokołdzie (tuż obok śluzy) mnóstwo kiełbi. Ta pyszna rybka, smażona z patelni, smakowała doskonale.
Jednak w związku z ilością złowionych sztuk, niemożliwością było przejeść je wszystkie. Postanowiono w takim razie, że usmażone już góry kiełbi zostaną zamarynowane w zalewie octowej. Ta dziwna na pierwszy rzut oka kombinacja kulinarna, okazała się strzałem w dziesiątkę. Jeszcze wiele lat później, goście domagali się marynowanych, smażonych kiełbi. Głośno.
Czy ktoś pamięta jeszcze kotlety z mortadeli? To brzmi dziś okropnie, ale wtedy smakowało znakomicie. Z braku przysłowiowego laku, Babcia podawała do obiadu, sos z duszonych grzybów. Na ziemniakach, mięsie lub kluskach. Najlepiej nadawały się do tego celu młode podgrzybki, kurki
i maślaki, które zbieraliśmy najczęściej poprzedniego dnia w okolicach Świętej Sosny. Nieco mniej wykwintnym, choć bardzo przez nas lubianym sosem, był tłuszcz ze smażenia kotletów mielonych pełen, zeskrobywanych z patelni, drewnianą łyżką, drobinek mięsa. Wraz z mizerią z ogórków zbieranych w ogródku za domem te sosy były dla mnie nieodłączną częścią doświadczenia pobytu
u Dziadków.
Jeśli jesteśmy już przy grzybach. Smażone czubajki kanie smakowały „prawie jak schabowe”. Może nawet lepiej…
Podobną funkcję pełniła zupa szczawiowa podawana zazwyczaj z jajkami. Na próżno szukać tej potrawy w kartach dań wykwintnych restauracji, ale wtedy się nią zajadaliśmy.
Spędzając czas w okolicy budynku dawnej poczty zdarzyło mi się zostać zaproszonym, wraz z grupą dzieci z okolicy, przez nieznaną mi bliżej mamę jednego z malców na szybki posiłek. Składał się on
z grubej pajdy chleba, posmarowanej domowej roboty, bardzo gęstą śmietaną i posypanej cukrem. Nie wiem jakim cudem, ale pamiętam doskonale ten smak, aż do dziś. Jeśli już mówimy o chlebie. Ten zamawiało się wtedy w sklepie z wyprzedzeniem. W domu spożywaliśmy chleb żytni i razowy. Pieczone w Białymstoku, bochenki były rano dowożone do Supraśla. Zawsze z przyklejoną na wierzchu, obowiązkową, kwadratową karteczką. To pieczywo trzeba było jeść na bieżąco, bo już następnego dnia było czerstwe. Jednak nikt nie używał wtedy polepszaczy ani konserwantów, a smak był o niebo lepszy od tego co sprzedaje się w sklepach dzisiaj. Na chlebie, jeśli nie udało się dostać sera, jadało się smalec ze skwarkami. Solony. Dziś dietetycy łapaliby się pewnie za głowy, ale kto by o nich wtedy słyszał? Oczywiście należy tu też wspomnieć o cieście drożdżowym, serniku i sękaczu. Jadałem je też w rodzinnym mieście, ale nigdzie nie smakowały tak dobrze jak w Supraślu.
W piwnicy ukrytej pod kuchenną podłogą znajdowała się spiżarnia z przetworami. Poustawiane
w równych rządkach, podpisane słoiki stały na drewnianej szafce. Konfitury z truskawek, dżem porzeczkowy, agrestowy lub z…mirabelek. Marynowane ogórki i śliwki. Kompoty owocowe. Spożywane najczęściej zimą, przypominały nam o lecie.
Tak jak na przykład gęsty, lepki sok malinowy. Każda kropla tego nektaru była wypełniona esencją puszczy. Naturalnym, skoncentrowanym smakiem owoców lasu, które zbieraliśmy późnym latem. Babcia niczym czarodziejka w swojej pracowni, przygotowywała w kuchni całymi godzinami ten magiczny eliksir. Mieszała go w wielkim garnku dużą, drewnianą łyżką, doskonale znając wszystkie tajemnice procesu potrzebnego, aby sok nabrał odpowiedniej mocy. Nikt nie sprzedaje dziś takich delicji.
Babci zdarzało się szykować baby ziemniaczane, spopularyzowane dziś w Supraślu, na całą Polskę, przez kilka lokalnych restauracji. Szczerze mówiąc nie byłem wtedy ich smakoszem, podobnie zresztą jak smażonych placków ziemniaczanych. Jednak jeśli chodzi o racuchy z jabłkami…mmm, mogłem ich zjeść tonę. Zbyt młody, aby popijać domowej roboty nalewki i wina, doskonale pamiętam ich zapach. Gęsty, słodki, owocowy. Natomiast nic nie stało na przeszkodzie, aby raczyć się miodem z pasieki księdza dobrodzieja. Gryczany, spadziowy, lipowy…to były moje ulubione smaki.
Piątki były dniami bez mięsa. Na tą okazję nadawał się idealnie podawany na zimno kwasik ze śledzi
z cebulą. Oczywiście z posypanymi koperkiem ziemniakami. Minęły już lata od kiedy go ostatni raz próbowałem.
Wiele z produktów na nasz stół kupowało się w nieistniejącym już dziś, drewnianym sklepie. Sklecony z desek i pomalowany na zielono warzywniak „U Romana” stał w miejscu dzisiejszego sklepu z wędlinami na rogu ulic 11 Listopada i Cieliczańskiej. Kupowaliśmy tam też takie przysmaki jak ciepłe lody i oranżadę w proszku – jedzoną bez rozpuszczania wprost z brudnej ręki. O cukierkach lub czekoladzie można było tylko pomarzyć. Jak wszystko wtedy, tak również jedzenie było stosunkowo skromne i proste. Jednak za tymi prostymi smakami tęskni się właśnie najbardziej.”
Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju
Przeczytaj także kolejną część wspomnień: Kładka na Uciekaju. Odgłosy codzienności
0 Komentarzy