„Niezaprzeczalne piękno całej okolicy, zima wzbogacała szczególną aurą. Senne nawet latem miasteczko zapadało każdego roku w głęboki, zimowy sen. Bieg spraw codziennych, spowalniał, a mieszkańcy dostosowywali swój rytm życia do zmieniających się warunków pogodowych.

 

Spędzano więcej czasu w domu, spacery stawały się krótsze, a zapadające wcześniej ciemności zachęcały do wydłużonego snu.  Z piwniczek i spiżarni wydobywano przygotowane jesienią przetwory, które doskonale podnosiły na duchu, w czasie tych krótkich, mroźnych dni. Chętniej raczono się rozgrzewającymi polewkami i herbatą z „prądem”.

Wszystko, jak okiem sięgnąć, przykrywała gruba pierzyna ze śniegu. Ulice nabierały pocztówkowej wprost malowniczości. Domy wydawały się niższe niż zazwyczaj, bo śniegowe nawisy z dachów prawie stykały się z białym puchem zalegającym grubo na ziemi. Iskrzące się w słońcu, długie sople rosły z dnia na dzień, przypominając zamarznięte wodospady. Ocieplone watą i zarośnięte szronem okna sprawiały wrażenie mniejszych niż zazwyczaj. Zaparowane od środka, przepuszczały też mniej światła. Z każdego komina wznosiły się obłoki pary wymieszane z dymem. W bezwietrzne dni formowały one równe, białe kolumny, które dopiero wysoko nad dachami domostw zaczynały zanikać na tle błękitnego nieba. Chodniki niczym tunele, z usypanym wysoko, odgarniętym na boki śniegiem. Czasami można było zobaczyć przemykających się, schylonych przechodniów opatulonych aż po same uszy.

Tylko wtedy spędzaliśmy więcej czasu przed telewizorem. Również dlatego, że były to urządzenia wykorzystujące kineskopy lampowe, które należało włączać 10-15 minut wcześniej, tak aby lampy się nagrzały i pojawił się obraz. Jeśli chodzi o wybór kanałów, to było dużo prościej niż dziś.
U dziadków odbierał tylko pierwszy kanał telewizji. Oczywiście państwowej, bo prywatnych stacji
w Polsce wtedy jeszcze nie znano. Oczywiście czarno-białej, bo kolorowe znano, ale radzieckim „Rubinom” ufano jak minom przeciwpiechotnym. Oba te urządzenia miały to do siebie, że zdarzało im się wybuchać w obecności człowieka. Kiedy jakość obrazu ulegała pogorszeniu, dziadek zarzucał kurtkę i wychodził na zewnątrz pokręcić anteną. Ta była aluminiową obręczą przybitą do sosnowego pnia, długiego na kilka metrów i na stale umocowanego do rusztowania ganku. Zdarzało się, że za kiepska jakość obrazu w telewizorze odpowiadał siedzący na antenie ptak. W ogrodzie przed domem lepiliśmy bałwana – obowiązkowo z nosem z marchewki oraz oczami i guzikami z węgla. Poza tym graliśmy w gry planszowe, rysowaliśmy i bawiliśmy się w chowanego w ogromnej, dębowej szafie pachnącej gałązkami bagna. Codziennie słuchaliśmy też z dziadkiem wiadomości radiowych. Utkwił mi w pamięci dwudziesty stopień zasilania oraz to, że stan wody Wisły układał się głównie w strefie wody średniej.

Podmokłe łąki nad rzeką skute lodem przypominały wyglądem łysinę, z której sterczały pojedyncze tylko kępy sitowia, unieruchomione na długie miesiące w lodowatym uścisku zimy. Zajma zamarzała zupełnie, tak że można było po niej chodzić bez najmniejszych nawet obaw. Pojawiali się tam wtedy regularnie łyżwiarze i amatorzy wędkowania pod lodowego. Po tak gładkiej i twardej jak beton pokrywie szalał ścinający wszystko mrozem wiatr, który wzbijał w powietrze tumany miękkiego śniegu. Te zmrożone drobinki siekły po twarzy tak nieprzyjemnie, że przy każdym powiewie trzeba było się natychmiast odwracać. Kiedy zalew nie zamarzał, szczególnie w rejonie głównego nurtu rzeki, dokarmialiśmy zatrzymujące się tam łabędzie.

O ile nad Supraślą człowiek prawie dosłownie twardniał z zimna, o tyle w puszczy panowały zupełnie inne warunki. Osłonięte od wiatru leśne ścieżki, pomimo grubej warstwy zalegającego wszędzie śniegu nadawały się znakomicie na spacery. Skrzypiący pod stopami, biały pył mienił się jak brokat w pogodne dni, odbijając promienie światła, tak że idąc byliśmy zmuszeni mocno mrużyć oczy. Ciężkie, białe czapy nachylały świerkowe gałęzie nisko, ku ziemi, a srebrny szron malował korony sosen. Wraz z każdym oddechem wydobywały się z ust obłoki pary. Właśnie wtedy szczególnie dobrze widoczne stawały się tropy zwierząt. Zimy nie bywały wtedy tak nieśmiałe jak dzisiaj.
W Supraślu zawsze można było liczyć na obfite opady śniegu. Zapoznawaliśmy się uważnie
z ulubionymi ścieżkami mieszkańców lasu, a także dokarmialiśmy dziki, zebranymi jesienią, żołędziami.

Naszym ulubionym zajęciem było wtedy zjeżdżanie na sankach na Glinkach. Tamtejsze pagórki nadawały się do tego celu wyśmienicie. Innym miejscem faworyzowanym przez małych saneczkarzy były niezagospodarowane pagórki znajdujące się w kwadracie ulic: Cieliczańska, Nowy Świat, 11 Listopada i Józefa Piłsudskiego. Za domami położonymi przy tych ulicach tak naprawdę nie było już nic, więc bawiliśmy się tam wyśmienicie. Dziś rozbudowa miasteczka spowodowała, że na tych wzniesieniach istnieją już nowe budynki i ulice.

Była też zima czasem wzmożonych wizyt towarzyskich. Przychodzili do nas krewni, znajomi oraz sąsiedzi. My również chodziliśmy w odwiedziny. Przy takich okazjach oczekiwano od nas zachowania ciszy, tak aby dorośli mogli dyskutować o interesujących ich sprawach w spokoju. Popularne wtedy było przysłowie: „dzieci i ryby głosu nie mają”. Nie żeby trzeba nam je było często przypominać. Wiedzieliśmy jakie były zasady. W nagrodę otrzymywaliśmy najczęściej nieograniczoną liczbę dokładek, pysznych ciast domowej roboty. Nie pamiętam dokładnie o czym dyskutowano, ale przypominam sobie, że czasem, kiedy ktoś w uniesieniu podnosił głos, był natychmiast przez wszystkich siedzących wokoło uspokajany, poklepywany po plecach i pojony z kieliszeczka. Tak to właśnie bywało w te, zimowe wieczory…”

Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju

Przeczytaj także kolejną część wspomnień: Kładka na Uciekaju. Studnia