Mam w Supraślu swoje ulubione miejsce, w którym regularnie kupuję zioła, herbatki i przyprawy: Pijalnię ziół i herbat, należącą do Mirosława Angielczyka – założyciela firmy Dary Natury. Nie jest to niszowa marka ekologiczna, a przedsiębiorstwo, które co roku przetwarza 3 tysięcy ton ziół! Potem je suszy i sprzedaje nam, miłośnikom natury i dobrego smaku. Pewnego dnia nadarzyła się okazja, by odwiedzić Pana Mirosława w „centrali” – Ziołowym Zakątku w Korcinach (nie mylić z Korycinem od serów i truskawki!;).

 

Byłam pewna, że skoro jadę do Korycin w październiku, to w Ziołowym Zakątku spokojnie znajdę wolny pokój, by przenocować. Przecież już po sezonie, wszyscy zajmują się pracą, a nie wypoczynkiem. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, gdy usłyszałam przez telefon, że nie ma ani jednego z ponad 150 miejsc dla gości! Gdy tam dojechaliśmy, okazało się, że razem z nami po gospodarstwie przechadzają się dosłownie wycieczki przybyłych – spragnionych natury, wsi, piania koguta, a przede wszystkim wiedzy o ziołolecznictwie. Na szczęście Koryciny nie są na drugim końcu Polski – dojazd samochodem zajął jakieś 1,5 godziny. Jedzie się w kierunku na Bielsk.

Ziołowy Zakątek to zakątek tylko z nazwy. W rzeczywistości to 15-hektarowy teren, na którym znajduje się wiele odrestaurowanych obiektów wiejskich w podlaskim stylu, a przede wszystkim – ogród botaniczny. Podlaski Ogród Ziołowy może się pochwalić największą w Polsce kolekcją roślin leczniczych i aromatycznych – 1500 taksonów, w tym 85 gatunków objętych ścisłą i 13 częściową ustawową ochroną.

Gdy tam trafiłam, od razu zrozumiałam, że nie wystarczy jeden dzień na poznanie Ziołowego Zakątka. W kilka godzin krótkiego, jesiennego dnia, obejrzeliśmy z mężem raptem niewielką część tego, co tu jest do zobaczenia. Kolejna wizyta (z noclegiem i pobudką przez pianie koguta) na pewno nie obejdzie się bez ziołowych i nalewkowych (!) warsztatów, spaceru z przewodnikiem po ogrodzie botanicznym, odwiedzenia zielarskiej biblioteki, skosztowania swojskiego jadła w stodole czy zwiedzenia drewnianego, zabytkowego kościółka – przeniesionego tu z pobliskiego Grodziska.

   

 

Tym razem jednak punktem programu był wywiad z Mirosławem Angielczykiem, jaki miałam przeprowadzić na zlecenie magazynu Slow Life Food&Garden, do którego piszę co pewien czas. Materiału wystarczyło zarówno do gazety, jak i na Baśniowy Supraśl. Jako supraślanka, która pod domem ma punkt Darów Natury, nie mogę nie skorzystać z okazji opublikowania części mojej rozmowy z założycielem tej ziołowej potęgi. Dla wyjaśnienia: Dary Natury to nazwa firmy, w której możemy kupić zioła, przyprawy, herbatki, oleje itd., a Ziołowy Zakątek to całe gospodarstwo z ogrodem botanicznym, ofertą noclegową, warsztatami itd. Jak na wieś przystało, są tu krowy, świnie, kury i inne ptactwo.

Pan Mirosław okazał się niezwykle ciepłym, gościnnym i otwartym człowiekiem. Utalentowany naukowiec, doktor biologii, nigdy nie ukrywał, że pasję do ziół zaszczepiła w nim jego babcia. Od tego wszystko się zaczęło. W wielu publikacjach na jego temat można przeczytać, że jeszcze podczas studiów na SGGW w Warszawie (na które dostał się bez egzaminu, dzięki ogromnej wiedzy zielarskiej) potrafił zarobić na ziołach, przywożąc je w workach z rodzinnej wsi do stolicy. W sklepach można było dostać jedynie miętę i rumianek z Herbapolu. Już wtedy zaczął przeczuwać to, co nastąpi za kilka lat wzorem z Zachodu – wielki boom na zioła i ekologię.

 

Panie Mirosławie, co słychać w Darach Natury?
Mirosław Angielczyk: Jesteśmy w trakcie dużej inwestycji, bo budujemy zakład przetwórstwa warzyw i owoców. Nie będzie to jednak typowe przetwórstwo, bo nastawiamy się głównie na produkty ukierunkowane np. dla diabetyków, dzieci, młodzieży, sportowców. Będą to dość nowoczesne linie, bazujące na surowcach od lokalnych rolników. Jest to inwestycja dofinansowywana w 50% przez Unię Europejską. Wszystko wskazuje, że produkcję uruchomimy w marcu 2018 roku. Już teraz kupujemy pod przetwórstwo warzywa i owoce. Okoliczni rolnicy pytają, czym jesteśmy zainteresowani. Sami też dostarczamy im sadzonki i nasiona. Na niektóre gatunki trzeba poczekać 2-3 lata. Dlatego pracujemy dużo wcześniej, by mieć plon.

Dajecie miejsce pracy wielu ludziom.
MA: W przetwórstwie zatrudniamy ponad 100 osób. Do tego jest jeszcze spora grupa zbieraczy, pozyskujących surowce z terenów naturalnych. Mają oni pracę od marca do grudnia. Dojeżdżają do nas ludzie z promienia 40 km. Rolnicy mają blisko rynek zbytu i pewność sprzedaży.

Jak Pan ocenia świadomość ekologiczną Polaków?
MA: Ciągle wzrasta. Pomagają w tym media, gazety, blogerzy. O ekologii mówi się coraz więcej, a znaczek unijny jest już dobrze rozpoznawalny. Zwracamy coraz większą uwagę na to, co jemy. Dawniej była to grupa ludzi lepiej zarabiających, a dziś już młodzież się tym interesuje. Jest na to moda w Europie. Byłem niedawno na targach w Moskwie. Ciekawiło mnie, czy istnieje tam coś takiego jak ekologia. Okazuje się, że owszem i nawet powstają firmy, które posługują się znaczkiem unijnym. Nie da się jednak tego porównać do sytuacji, jaka ma miejsce w Polsce. Nasze stoisko w Moskwie cieszyło się olbrzymim zainteresowaniem.

Czy możemy mieć pewność, że kupując produkt, który się nazywa ekologicznym, taki jest w rzeczywistości?
MA: Absolutnie należy mieć pewność, że jeśli kupujemy coś ze znaczkiem ekologicznym, to jest to naprawdę taki produkt. W tej chwili kontrole, jakie wykonują firmy certyfikujące i odpowiedzialne za nadzór, są tak częste, że żadne przedsiębiorstwo nie odważyłoby się ryzykować, ze względu na wysokie kary. Jeśli słyszymy od kogoś takie opinie: Eee, jaka tam ekologia?!, to tak mówią tylko ludzie nieświadomi. Różnice w cenach na produktach ekologicznych i nieekologicznych, zależą od rodzaju produktu. Przy niektórych mogą być kilkukrotne, w innych wynoszą około 30%. Niedawno rozmawiałem z rolnikiem, który przechodzi z gospodarstwa konwencjonalnego na ekologiczne. Uprawia porzeczkę. Mówił, że porzeczka konwencjonalna kosztuje 50 groszy za kilogram, a ekologiczna 4-5 zł. Mamy więc 8-krotną różnicę w surowcu. A ludzie kupią też ekologiczną, bo nie jest znów taka droga. Później już koszty produkcji dla rolnika są podobne. Tylko na początku ponosi się pewne nakłady. Warto więc zachęcać rolników, by przechodzili na ekologię.

Czy ciężko dostać ekologiczny certyfikat?
MA: Wbrew przeciwnie, jest to bardzo proste i niedrogie. Pierwsza certyfikacja dla firm to jakieś 2-3 tys. Dla rolnika jest to kilkaset złotych, zależnie od hektarów. Procedura jest prosta, wystarczy wziąć z internetu formularz, wypełnić go i zgłosić gospodarstwo jako ekologiczne. Przez pierwsze dwa lata dostaje się certyfikat zaświadczający, że zgłaszamy gospodarstwo. Jeśli przejdziemy wszystkie kontrole – raz w roku czeka nas kontrola obligatoryjna, sprawdzająca czy przestrzegamy wszystkich warunków. W trzecim roku uprawy mamy już certyfikat gospodarstwa w pełni ekologicznego. Myślę, że to jest świetne wyjście dla niedużych rolników, aby być konkurencyjnymi.

Macie w swojej ofercie egzotyki jak chili, cynamon, żeń szeń. Jak sprawdzacie, czy produkty z drugiego końca świata są ekologiczne?

MA: Produkty, które sprowadzamy np. z Indii, mają certyfikaty, czyli spełniają te same warunki, jakie mamy my – gospodarstwa w Europie. Często już na granicy pobierane są próbki. W firmie sami także często to kontrolujemy i jeśli jest jakiekolwiek podejrzenie, to sprawdzane są całe partie produktów.

Czy wierzy Pan w magię ziół jako naukowiec?
MA: Przede wszystkim bardzo dużo czytam, zwłaszcza starych opracowań. To nie jest tak, że nie wierzę w magię ziół. Wierzę w to, że zioła można często traktować jako mniej skoncentrowany lek. Zioła są ciągle jeszcze zbyt mało poznane, będąc obiektem wielu badań. Nie tyle w Europie, co w Ameryce Południowej. Naukowcy robią wyprawy, bo nadal jest tak, że pierwotne ludy leczą wiele chorób, których medycyna akademicka wyleczyć nie może. Niedawno miałem tu spotkanie z lekarzem, który był w Ziołowym Zakątku. Mówił, że w szpitalu zajmuje się leczeniem chorób skóry i ran. Czasami sobie z tym nie radzi. A pacjent idzie do zielarki i wraca zdrowy. Myślę, że jeszcze sporo rzeczy jest nieodkrytych. Mamy kontakt z wieloma jednostkami naukowymi, m.in. z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku. Prawie wszystkie uczelnie w tej chwili zajmują się w pewnym stopniu badaniem składu roślin, szukając, co w nich jest jeszcze nieodkrytego.

Można się jednak spotkać z pewną niechęcią lekarzy do zielarzy.
MA: Wydaje mi się, że to wypływa z niekompetencji oszustów, którzy się podają za zielarzy. Mogą wyrządzić więcej szkód niż pożytku. To są te złe przykłady, którymi lekarze się podpierają. Często słusznie.

Czy to, że Ziołowy Zakątek leży na Podlasiu, ma znaczenie dla roślin, jakie tu rosną?
MA: Teren Podlasia nazywa się Zielonymi Płucami Polski i tak jest rzeczywiście. Nie wszystkie rośliny mogą tu rosnąć, bo na tych terenach mamy raczej słabe ziemie. Ze względu na brak przemysłu, w badaniach na zawartość metali ciężkich i zanieczyszczeń, praktycznie nie da się stwierdzić ich występowania. Dlatego surowce staramy się pozyskiwać głównie z Podlasia. Chociaż np. lawendę kupujemy pod Krakowem. U nas można ją uprawiać na minimalną skalę. Czerpiemy też z gospodarstw w Wielkopolsce, które mają u siebie takie rośliny, jakich uprawa tutaj byłaby nieopłacalna.

Te ogromne dynie, które widziałam w Ziołowym Zakątku, to tak naturalnie wyrosły?
MA: One nie są jeszcze aż takie ogromne! Dynia nie jest wymagająca. Zagłębie jej uprawy to właśnie południe Podlasia i północ lubelskiego.

(To fakt. Jadąc do Korycin przez wieś Ryboły, mogłam się poczuć jak w śnie o dyni – przy każdej chatce siedziała babcia lub dziadek, sprzedający te wielkie, jesienne warzywa. Zresztą moje ulubione o tej porze roku!).

Podczas festiwalu Podlasie SlowFest w Supraślu, tematyka ziół i szeptuch cieszyła się ogromnym powodzeniem.
MA: Przyciąga nas to, co nieznane, tajemnicze, owiane magią. Kiedyś w każdej wsi był ktoś, kto się zajmował mniej lub bardziej magicznymi zabiegami. Czasami były one bardziej skuteczne, czasami mniej, ale to cała ta oprawa przyciągała najbardziej. Dziś takie praktyki są stosowane głównie przez miejscowe starsze kobiety. Medycyna akademicka od XIX wieku bardzo intensywnie się rozwija. Dzięki temu mnóstwo ludzi, którzy wcześnie nie mogliby przeżyć, dziś ma szansę na wyleczenie. Także należy się jej absolutny szacunek za zasługi. Natomiast zioła powinny być przede wszystkim profilaktyką, aby zachować zdrowie na długie lata. W takim kierunku powinno się je promować przede wszystkim. Powinniśmy znać zioła, które mamy obok siebie. Wiedza ta może się przydać w trudniejszych czasach.

Czy macie w Ziołowym Zakątku gości spoza Polski?
MA: Mamy coraz więcej gości zza granicy. Bywają tu ludzie o różnych kolorach skóry. Wielu Polaków stąd wyjechało i często zapraszają tu swoich znajomych, szefów. Spędzają tu czas, wynajmują pokoje. Przyjeżdżają też naukowcy zajmujący się botaniką, często z bardzo orientalnych krajów.

Plany na przyszłość?
MA: Chcemy pokazywać, że na naszych terenach rosną rośliny, jakie kiedyś z powodzeniem zastępowały ludziom te, które dziś z łatwością znajdujemy w sklepach. Będziemy więc rozszerzać ofertę o unikatowe produkty, które poszły w zapomnienie. W tej chwili na przykład prowadzimy selekcję takiej rośliny jak kuklik, która kiedyś zastępowała goździki. Staramy się uzyskać takie jej formy, by utrzymać wysoką zawartość olejku, jakim jest eugenol. Ciągle też mamy zamiar prowadzić szeroko zakrojone działania edukacyjne. Kiedyś nie mogliśmy namówić szkół na zajęcia. Przez kilka lat bezskutecznie je zapraszaliśmy, dzwoniliśmy. Dziś nie musimy sami się nawet odzywać, tak wielkie jest zainteresowanie. Szkolimy u siebie od podstaw zbieraczy ziół, rolników, prowadzimy zielone szkoły.

 

Po wywiadzie udałam się z mężem na obiad do Karczmy w Ziołowym Zakątku. Co to była za uczta… Zupa pokrzywowa dołączyła do arsenału moich ulubionych. Mama opowiadała o niej często, jak to w przeszłości była na wsi bardzo popularna. Spróbowałam i to był strzał w dziesiątkę. Sycąca, aromatyczna, idealnie gęsta. Potem spróbowałam rozpływającego się w ustach królika. Wyrzuty sumienia przyszły później. Mąż jadł dzika. Pokradłam kęs – pyszny. Na deser domowa szarlotka (chyba z dodatkiem imbiru, wyglądała, pachniała i smakowała cudownie), a u męża na talerzyku konkretny sernik jak za dawnych lat. Zaryzykowałam kawę żółędziówkę. Tak – kawę z żołędzi! Nie zastąpi mi porannego espresso, ale ciekawie było poznać jej intensywny smak. Kupiłam całe opakowanie do domowego parzenia.

Mimo, że w Supraślu mam na wyciągnięcie ręki ogrom produktów Darów Natury, to nie mogłam stamtąd wyjechać bez zakupów: liście jeżyny, lawenda i pokrzywa na układ pokarmowy, moja ulubiona herbatka Bomba witaminowa na odporność, kawa żołędziowa na wzmocnienie.

Ziołowy Zakątku, do zobaczenia wiosną! Do tego czasu pozostają mi skądinąd przemiłe wizyty w Pijalni Ziół i Herbat w Supraślu, by regularnie uzupełniać zapasy produktów na mojej półce.