„Wkrótce dziadkowie przeprowadzili się w inne miejsce, położone blisko pierwszego domu, nieco pod górkę ulicą Nowy Świat, pod numer 22. Wynajmowali tam pokój z kuchnią i z tym mieszkaniem jest związana większość moich wspomnień. To była bajkowa ulica, szczególnie kiedy ktoś stanął u jej wylotu pod Świętą Sosną i spojrzał w dół.

 

Wydawała się nie mieć końca, opadając łagodnym łukiem w stronę rzeki. Z obu stron wybrukowanej kamieniami alei rosły rzędy dorodnych lip, w konarach których znajdowały schronienie ptaki, umilając przechodniom spacery swoim śpiewem. Po każdej burzy wzdłuż krawężników, w dół ulicy rwały strumienie. Na tyle duże, że dorosła osoba z trudem mogła je przekroczyć. Przez długie lata bez latarni, wieczorami bywała ciemna, ale blask światła z okien domów dodawał jej wtedy swojskiego ciepła.

Szczególnie zimą po zmierzchu, kiedy śnieg skrzypiał pod butami, rozjaśniając jednocześnie mrok nocy swoją nieskazitelną bielą. Lubiłem zatrzymywać się wtedy na chwilę, patrzeć w rozgwieżdżony nieboskłon i słuchać jednocześnie szczekania psów w oddali. Takiego nieba nie widywaliśmy w rodzinnym mieście. Wydawało się, że wszystkie gwiazdy były na wyciągniecie ręki. Tuż nad naszymi głowami. Zdarzało nam się oglądać sputniki (satelity) przesuwające się po nocnym niebie z regularnością szwajcarskiego zegarka. Pamiętam też momenty kompletnej ciszy.

Każde Święta Bożego Narodzenia (tradycyjnie spędzane z rodziną w Supraślu), mimo że często bez prezentów, wbiły się w moją pamięć jako wyjątkowe i niepowtarzalne. Już nigdy potem nie miały dla mnie takiej magii jak wtedy.

Latem natomiast Nowy Świat nadawał się idealnie do szalonych rajdów rowerowych. Startując u zbiegu z dzisiejszą ulicą Józefa Piłsudskiego, dzieciarnia pędziła z górki na złamanie karku, doprowadzając swoimi okrzykami do wściekłości psy z całej okolicy. Krzywe chodniki, pełne popękanych lub brakujących płyt nie były dla nas żadną przeszkodą. Ruch uliczny praktycznie wtedy nie istniał, a większość z nas jeździła na zbyt dużych rowerach, pożyczonych od dorosłych członków rodzin, czyniąc całe przedsięwzięcie jeszcze trudniejszym i bardziej emocjonującym.

Największa frajda była jednak zarezerwowana na te specjalne okazje, kiedy testowano hydranty przeciwpożarowe. Odkręcano je specjalnym kluczem, a woda pod wysokim ciśnieniem uwalniała się z rur tworząc, na krótko, coś pomiędzy fontanną, a górskim potokiem. Ku przerażeniu dorosłych, dzieci bez chwili zastanowienia wskakiwały w sam środek żywiołu, brudząc się po odjeździe strażaków, bez opamiętania, od stóp do głów. W gorące, letnie dni, można było schłodzić się lodowatą wodą z pompy, stojącej na ulicy obok domu pod numerem 3. Sama czynność pracy dźwignią tego urządzenia, rytmicznie – w górę i w dół, wydawała mi się wtedy bardzo zabawna.

Przed domami lub na gankach popołudnia spędzali starsi mieszkańcy tej ulicy, tocząc dyskusje, racząc się domowej roboty nalewkami lub piwem. Do samego zmierzchu słychać było pokrzykiwania i śmiechy gawiedzi. Sąsiedzi zatrzymywali się u siebie, aby wymienić pozdrowienia, bieżące informacje lub po prostu pobyć razem. Matki nawoływały przez otwarte okna swoje dzieci na wieczorne posiłki lub do mycia. Nowy Świat pustoszał dopiero o zmroku.

Po przeciwnej stronie ulicy rosły dwa, wielkie jesiony. Wzbudzały podziw swoim ogromem. Musiały już wtedy mieć ponad 100 lat. W ich koronach grał nam do snu wiatr. Niestety podczas mojej, ostatniej wizyty w Supraślu zorientowałem się, że obydwa drzewa ścięto.

Za to w ogródku, którym zajmowała się Babcia, wciąż jednak rosną kwiaty, które zasadziła 25 lat temu. Jak to możliwe po tak długim czasie?

Wiecie, że jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wiele osób na tej ulicy nie zamykało mieszkań? Kiedy potem zaczęto używać zamków w drzwiach, kluczy ze sobą i tak nie zabierano. Zostawały najczęściej ukryte w dyskretnym miejscu blisko drzwi wejściowych. O ich lokalizacji wiedziała rodzina, sąsiedzi i listonosz. Taka to była, ta nasza kraina niepotrzebnych nikomu kluczy i zawsze otwartych okiennic.

Odwiedźcie Nowy Świat. Najlepiej latem. Zejdźcie w dół, w stronę rzeki odnowionym chodnikiem. Zatrzymajcie się na chwilę. Zaczerpnijcie głęboki oddech. Powietrze wciąż pachnie tam lipowym miodem.

Może usłyszycie też pszczoły pracujące w koronach drzew? Albo śpiew ptaków? Naprawdę warto…”

Fot. „Stan ulicy z roku 2005. Widok od strony rzeki. Dziś wyasfaltowana, z porządnymi chodnikami, wygląda dużo ładniej, ale taką właśnie ją pamiętam. W oddali, po prawej stronie widoczne, górujące nad okolicą jesiony.”
Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju

 

Przeczytaj także inne wspomnienie: Kładka na Uciekaju. Kładka