„Funkcjonowały na zupełnie innych zasadach niż dziś. Z wyjątkiem warzywniaka „U Romana”, wszystkie należały do państwa. W teorii miały zapewniać zaopatrzenie mieszkańcom miasteczka. W praktyce natomiast zapewniały forum ożywionych dyskusji dla stojących w ogonkach kolejkowiczów oraz tężyznę fizyczną wszystkim zainteresowanym nadchodzącą właśnie dostawą towaru.

 

Wieść o zbliżającym się samochodzie dostawczym wywoływała w narodzie chęć do uprawiania biegów miejskich i przełajowych. Uspołecznione placówki handlowe.

Pamiętam cztery sklepy spożywcze: uroczą klitkę na rogu Cieliczańskiej i Nowego Światu (już nie istnieje) oraz trzy brzydkie pawilony – na Cieliczańskiej naprzeciw stolarni (dziś Delikatesy Centrum), na rogu Juliusza Słowackiego i Żwirki i Wigury (dziś Sklep Leśny), a także na ulicy Nowej nieopodal cmentarza (Arhelan).

Wszystkie podobne do siebie, z przeszklonymi witrynami, na których wystawiano na widok publiczny zakurzone, plastikowe atrapy pieczywa, owoców oraz wędlin. Ze sklepu przy rynku utkwiły mi w pamięci dwie kasy, obsługiwane na przyciski, z głośnym dzwonkiem oznajmiającym zakończenie transakcji przy wtórze którego kasjerka odrywała paragon, a właściwie skrawek papieru z nabitymi, niebieskimi cyframi (jak miała dobry humor). Metalowe koszyki, chyba niezbyt często myte i podłoga z czarno-białych kafelków. To właśnie tam wybieraliśmy się, aby zakupić kajzerki, niedostępne w małym sklepie obok domu. Nasze ulubione.

Dziadek z kolei wolał pieczywo w płynie. Jako miłośnik złocistego napoju współczuję mu z całego serca, bo jakość piwa w tamtych czasach oscylowała w granicach kiepskiego i tragicznego. Tym niemniej zdarzało mu się nabywać butelkę napoju z Dojlid, najczęściej kupując nasze milczenie (babcia nie tolerowała tego zwyczaju) jakimś przysmakiem. Potem w dalszej drodze ssał miętusa za miętusem licząc, że oddech piwosza go jednak nie zdradzi.

Na 3 maja było kilka sklepów. I tak blisko rynku, tuż za barem „Jarzębinka” funkcjonował sklep tekstylny, w którym oferowano tkaniny. Te wisiały w środku na dużych, ciężkich rolkach, a sprzedawano je na metry. Ekspedientka odmierzała centymetrem zamówiony odcinek z beli i odcinała go nożycami. Nie ma już po nim śladu. Naprzeciwko znajdował się natomiast sklep rybny. Z nim związane były różne, zabawne sytuacje, ale niektórych rozmów zapomnieć nie sposób:

– śledzi są?

– jest.

– da dwóch.

W związku z ciągłym brakiem ryb oraz dostępnością napojów wyskokowych, przemianowano go potem na sklep monopolowy, otwarty oczywiście od godziny 13:00. Co by nie rozpijać porządnych obywateli już od rana. Porządni obywatele niepocieszeni takim rozporządzeniem zaopatrywali się więc w procenty na własną rękę, przed wyznaczoną godziną, na kilku okolicznych „metach”. Dawny budynek Baru Jarzębinka dziś stoi pusty i niszczeje.

Patrząc w stronę kościoła, po lewej stronie przed szkołą Państwowej Straży Pożarnej znajdował się sklep obuwniczy (dziś Spiżarnia Smaków) oraz odzieżowy (Kawiarnia Bratka). Ekspozycji w sklepie z butami, gdzie obuwie wisiało na haczykach na tle jasnej ściany, wykonanej z porowatej płyty pilśniowej oraz przymierzalni z lustrami w odzieżowym wciąż z jakiegoś powodu nie mogę wymazać z pamięci. To nie były zbyt eleganckie sklepy.

Na ulicy 11 Listopada tam, gdzie dziś stoi sklep firmowy „Sadolin” funkcjonował kiedyś sklep przemysłowy zwany też żelaznym lub swojsko „żelaźniakiem”.  Przeniesiono go z ulicy Zielonej, gdzie pierwotnie działał przy placu targowym jako sklep Gminnej Spółdzielni. Jakież bogactwo doznań zapewniało nam to miejsce! Dla dziecka niezapoznanego z życiem w małym miasteczku takie przedmioty jak kosy, młoty, pompy, naczynia żeliwne, sznur do snopowiązałki czy opony do taczek wydawały się niezwykle interesujące. Mogłem tam stać bez końca, gapiąc się jak sprzedawca otuloną w rękawicę ochronną ręką nakłada na wagę…gwoździe.

Wróćmy na chwilę na ulicę Zieloną. Raz w tygodniu gospodarze z okolicznych wsi zjeżdżali się tam na targ, na niewielki plac zlokalizowany na tyłach budynków stolarni. Tam było najłatwiej zaopatrzyć się w świeże produktu żywnościowe, a w przypadku zakupu metra ziemniaków (100 kg), sprzedawca zobowiązywał się dostarczyć towar pod wskazany przez kupującego adres.

Praktycznie wszystkie te punkty przepadły w otchłani zapomnienia, kiedy zapanowała w Polsce gospodarka wolnorynkowa. Po placu targowym też nie ma już śladu. Choć sklepy te należy opisać jako toporne, brzydkie i kiepsko zaopatrzone, wspominam je z nieukrywanym sentymentem, bo były jednak wtedy jakoś tak bardzo swojskie.”

Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju

 

Przeczytaj także kolejną część wspomnień: Kładka na Uciekaju. Krzyże