Anna Gieniusz z Supraśla. Jej historia porusza, a wielu przypadkach zmienia ludziom życie. Z dnia na dzień, bez konkretnej przyczyny, została przykuta do wózka inwalidzkiego. I tak samo z dnia na dzień z niego wstała. Lekarze nie dawali jej cienia szansy. Siła wiary, cud, uzdrowienie? Ona w to głęboko wierzy i się chce podzielić ze wszystkimi tym, co przeżyła. Zwłaszcza w Boże Narodzenie potrzebujemy takich ludzi, którzy potrafią rozpalać w nas przygasłą wiarę. Zapraszam do lektury i spotkania z tą niesamowitą osobą.
Pamiętam dzień, gdy siostra do mnie zadzwoniła i krzycząc do słuchawki oznajmiła: „Edytki mama wstała z wózka!” Nie mogłam w to uwierzyć, bo przecież miała na nim pozostać już na zawsze. Przez tyle lat ciężko nam było patrzeć, jak osoba w pełni sprawna, nagle z niewiadomej nawet lekarzom przyczyny, musi zacząć budować swoje życie od początku. Pani Anna mimo to, pozostała ciepłą, życzliwą Anią – mamą naszej znajomej. Zakręciło mi się więc w głowie i nie wiedziałam, jak zareagować na słowa mojej siostry. Wtedy po raz pierwszy usyszałam, że to cud i uzdrowienie. Pani Ania dzień przed tym, jak wstała z wózka, wróciła z Medjugorie.
Pani Aniu, proszę opowiedzieć, jak to się stało, że znalazła się Pani na wózku inwalidzkim.
Anna Gieniusz: Byłoby wspaniale, gdyby moja historia pomogła innym ludziom pogłębić ich wiarę, a może nawet się nawrócić. Zacznę od początku.
Zachorowałam w jeden konkretny dzień. To się stało nagle, tak po prostu. Jeszcze kilka dni wcześniej byłam na 3-dniowej pielgrzymce pieszej, pokonując po kilkadziesiąt kilometrów. Tamtego pamiętnego dnia czytałam książkę i poczułam, że zdrętwiała mi noga. Na myśl mi jednak nie przyszło, że mogę być chora. Ot, zwykły ból. Zadzwoniłam na pogotowie i zapytałam, czy mogę z tym poczekać do poniedziałku, bo to była sobota. Usłyszałam odpowiedź, że w żadnym wypadku i że zaraz lekarz do mnie przyjedzie. Tak się stało, a lekarka orzekła, że natychmiast zabiera mnie do szpitala, gdzie od razu trafiłam na wózek. Tak już na nim zostałam na ponad 8 lat. Wcześniej nigdy na nic nie chorowałam.
Taki zbieg okoliczności jeszcze, bo na krótko przed zachorowaniem, pojechałam do Zielonej Góry. W ogóle nie miałam tego wyjazdu wcześniej w planach. Zadzwoniłam do bratowej, że przyjeżdżam. Ona zdziwiona mówi, że z kolei oni wyjeżdżają zaraz na wakacje. Powiedziałam, że wcisnę się gdzieś w tygodniu, dopasuję, bo może być tak, że to będzie mój ostatni raz. Na co bratowa skrzyczała mnie, że głupoty wygaduję. I rzeczywiście, tydzień po powrocie stało się to, co zmieniło moje życie.
Gdy się mówi czasami o uzdrowieniu, to niektórzy reagują – aj, może ją tam noga tylko bolała czy coś i to nie było takie straszne. Dlatego mam na kartce zapisane co mi dolegało. [Przeczytanie rozpoznania lekarskiego zajęło Pani Ani dobrych kilka minut. Pojawiło się tam wiele skomplikowanych, medycznych określeń]. Generalnie oznaczało to, że jest bardzo źle. Dla mnie laika lekarz wyjaśniła, że nastąpiło uszkodzenie rdzenia i tam jest taka dziura, neurony zostały przerwane i nie mają przewodu, by wysyłać komunikaty do mózgu.
Jak Pani na to zareagowała?
AG: Ciągle myślałam, że to jest nieprawda i znajdą taką tabletkę, po której wstanę i pójdę. Jednak nie mogłam stawać na tej nodze i czułam niesamowity ból, który nie opuszczał mnie przez te wszystkie lata. W dzień i w nocy. Znałam pewną lekarz, której ufałam i której powiedziałam, że wolę najgorszą prawdę, niż oszukiwanie. I ona mi wtedy powiedziała, że już nigdy nie będę chodzić. Potwierdzali to różni lekarze. Świat mi się wtedy zawalił. Ta prawda na dobre dotarła do mnie wtedy, gdy mój zakład pracy skierował wniosek na rentę. Pracowałam w PCK. Nie byłam w stanie już nic robić, dostawałam drgawek, trzęsły mi się ręce.
I co było dalej?
AG: Zaczęłam zadawać sobie pytania, jak będzie teraz wyglądać moje życie po powrocie ze szpitala. Nie dawałam rady ani sama się ubrać, ani zrobić kanapki. Nic. Przerażał mnie powrót do codzienności do tego stopnia, że zaczęłam prosić męża, by mnie oddał do domu pomocy społecznej. Na co on zareagował ostro, nazywając mnie egoistką. Mówił, że mam przecież jego i dzieci, córkę i syna. Miałam też wielu ludzi wokół siebie, wielu przyjaciół. Kilku z nich też mnie wtedy opuściło.
Chyba każdego w Supraślu, kto o Pani słyszał, dotknęła ta historia.
AG: A ja myślę sobie teraz, że to co mnie spotkało, to była jednak łaska Boża. Żeby ktoś mi powiedział, że mogę cofnąć czas, to bym nie oddaliła tej choroby od siebie. Gdy wspominam swoje wcześniejsze życie, to widzę, jak człowiek podążał za dobrami materialnymi, za duchem tego świata. Byle coś mieć, gdzieś pojechać. Teraz widzę, jak się wszyscy zmieniliśmy – ja, mój mąż, moje dzieci. Mąż kiedyś nie chodził do kościoła za bardzo. Od momentu mojego uzdrowienia, nawrócił się. Syn Dawid był ministrantem, więc mnie do kościoła sam często zabierał.
Była Pani wcześniej wierzącą osobą?
AG: Uważałam siebie za wierzącą. Teraz wiem, że byłam takim niedzielnym katolikiem. Muszę przyznać, że choroba pogłębia wiarę. Fakt, że modliłam się od dziecka, bo miałam bardzo trudne dzieciństwo. W chorobie potrafiłam w końcu przebaczyć moim rodzicom. Mama sama poprosiła mnie o to wybaczenie.
Jak wyglądało Wasze codzienne życie z chorobą?
AG: Pamiętam taką historię, gdy przyszła moja siostra zrobić mi ogórki na zimę. Ja siedziałam tylko i je wkładałam do słoików, ona robiła całą resztę. Wpadła koleżanka i mówi – O matko, ile tych ogórków narobiłyście! Na co ja odparłam, że padam ze zmęczenia, tak się napracowałam. Siostra na mnie spojrzała i mówi ze śmiechem – Tak, chyba moimi rękoma! Ale jak to mówią, dyrygent musiał być. Tak właśnie siedziałam i dyrygowałam wszystkim, mówiąc mężowi i dzieciom, co mają robić. A oni z kolei ciągle się mnie pytali, bym się nie czuła taka odrzucona. No ciężko jest tak żyć.
Nie pytała Pani nigdy Boga, dlaczego akurat Panią to spotkało?
AG: Nie, nigdy. Czułam, że to wszystko jest po coś i ma swój sens.
Modliła się Pani o uzdrowienie?
AG: Nie, modliłam się wręcz o chorobę. Chciałam ofiarować moje życie którejś matce, której dziecko jest chore. Niech mnie Bóg zabierze, a oszczędzi to dziecko.
To skąd pomysł, by pojechać do Medjugorie?
AG: Leżąc w szpitalu w Warszawie, usłyszałam od pewnej kobiety, jak cudowne jest to miejsce. Pomyślałam wtedy, że bardzo chciałabym tam pojechać, ale też wiedziałam, że nie mam takich środków. Nie stać mnie na to było. Minęło parę lat i podeszła do mnie koleżanka Basia z Supraśla. Zapytała, czy nie chciałabym pojechać na pielgrzymkę do Medjugorie dla osób niepełnosprawnych. Odmówiłam jej wtedy przez te koszty. Później, po kolejnych kilku latach, spotkałam Basię na wyborach i poprosiłam ją o numer telefonu do organizatora pielgrzymki. Pojechałam na dofinansowywany wyjazd w 2019 roku. Nie po to, by się modlić o uzdrowienie. Modliłam się o innych.
I jak wrażenia?
AG: Niesamowite miejsce, takie małe jak Supraśl. Mówiłam córce, że musi je odwiedzić. Jechaliśmy autokarem, w kilka osób. Wśród nich była dziewczyna, która mówiła do mnie – „Wiesz, ja tu jadę po to, by wstać z wózka i iść o własnych siłach”. Ja zaś jechałam tam w innych intencjach. Jeszcze przed wyjazdem konsultowałam się z lekarzami, czy jest dla mnie choć nikła nadzieja na wyzdrowienie. Słyszałam odpowiedź: „Pani Aniu, przecież tyle lat się znamy i pani wie, że to nie jest możliwe.” Nie dawali mi cienia szansy. Wiedziałam zresztą, że w Medjugorie są uzdrowienia, ale z nałogów i nowotworów, a nie z czegoś takiego, na co ja cierpiałam. Jadąc w stronę Medjugorie, całą drogę tak mnie ta noga bolała…Kiedyś się modliłam, żeby choć jedną noc przespać bez tego bólu. Przestała boleć, gdy stamtąd wracałam.
Co takiego się tam wydarzyło?
AG: Pamiętam moje łzy, gdy kilku oddanych wspólnocie chłopców wciągało mnie na górę do Matki Bożej. Tak im było ciężko mnie wnosić, bo droga była pełna kamieni, że ich bardzo żałowałam. Płakałam, a oni w różnych językach litowali się nade mną. W końcu im mówię po polsku, że ja nie płaczę nad sobą, ale nad nimi, że muszą mnie tam dźwigać w takim trudzie. Jeden z nich okazał się Polakiem. Opowiedział, że przed nawróceniem on i wszyscy ci chłopcy nie prowadzili zbyt dobrego życia. Byliśmy na górze tylko 10 minut, na co mąż się zbulwersował, że tak krótko. Powiedział, że nie zdążył nawet odmówić różańca i pójdzie tam jeszcze rano, by się za mnie pomodlić.
Widziałam tam pewną kobietę z niesamowicie chorym dzieckiem, która mocno płakała. To był płacz pełen takiego żalu, że powiedziałam wtedy Bogu, żeby nie dawał mi tego, z czym tu przyjechałam i by dał tej matce zdrowie jej dziecka, aby miała pocieszenie.
Wróciliśmy do hotelu, na drugi dzień się przebudziłam i nie czułam już bólu. Przez te wszystkie lata brałam leki z dodatkiem opium. A tu dotykam nogi i czuję, że noga to noga, podłoga to podłoga. Tak się tym zszokowałam, że pomyślałam, że to wszystko sobie wmówiłam. Wraca z modlitwy mój mąż i mu mówię, by mnie dotknął w nogę. – „No weź mnie dotknij, bo mnie nic nie boli!” – Poprzednio nikt nie mógł tej nogi dotknąć, bo nawet prysznic dawał odczucie, jakby mi się wbijały w skórę szpilki. Rehabilitanci też mieli ze mną problemy, bo krzyczałam z bólu. Wykręcało mi całe ciało i miałam drgawki, takie ataki czasami nawet półgodzinne. Gdy już poczułam, tam w Medjugorie, że mnie noga nie boli, chciałam wstać i chodzić! No ale oczywiście jak wstałam, tak i od razu usiadłam.
Gdy już wróciliśmy do domu w Supraślu, na drugi dzień pojechaliśmy odwiedzić teściową. Tam mój mąż do mnie mówi – „Wiesz skarbie, tak pomyślałem, że skoro tak wielkiej łaski dostąpiłaś, że ciebie przestało boleć, to my teraz powinniśmy każdego dnia na mszę świętą jeździć i dziękować Bogu”. – „Jak ty mnie będziesz woził, to możemy jeździć”. – odpowiedziałam mu wtedy.
No i byliśmy tego dnia na mszy w Supraślu, a po niej podeszły sąsiadki Basia i Marysia. Rozmawiam z nimi, opowiadam jak było w Medjugorie. W pewnym momencie siedząc na wózku słyszę: „Wstań i idź!”. Byłam tak zszokowana, bo słyszałam namacalnie ten głos. Zdawało mi się, że go wszyscy słyszą. Basia uchwyciła ten moment, bo zapytała – „Aniu, ty się modlisz?” – „Nie…”- odparłam. – „Ale jesteś na twarzy taka odmieniona.” A ja nie chciałam próbować wstawać, bo jeszcze by powiedziały, że o, przyjechała z Medjugorie i popisuje się, że da radę chodzić, a pada. Gdy one tylko odeszły, to krzyczę do męża:-„Andrzej, chodź tu! Duch Święty każe mi wstać i iść!”. A on do mnie: -„Przestań skarbie, jeszcze kiedyś może dostaniesz tę łaskę, nie teraz. Zabiorę cię do domu”. Wróciliśmy, on poszedł do sklepu. Znów to usłyszałam: „Wstań i idź!.” Wiedziałam, że to Duch Święty do mnie mówi. Już kiedyś w pewnych sprawach słyszałam ten sam głos. Znałam go. Pomyślałam sobie: A co tam! Było już szaro na podwórku. Jak upadnę, to nikt mnie nie będzie widział, a wróci Andrzej i mnie podniesie i nie będzie żadnej szopki. Nałożyłam buty… i zaczęłam iść. Byłam tak zszokowana, że krzyknęłam do córki – „Edyta, Edyta!” Ona zaś myślała, że ja upadłam i wołam o pomoc. Wybiegła z Olem na ręku, stanęła jak wryta. Zaczęła płakać i pytać, jak ja dałam radę przyjść? Cieszyłyśmy się, płakałyśmy ze szczęścia. Mąż po powrocie ze sklepu także oniemiał.
O ile Pan Bóg dał mi łaskę chodzenia, to widzę, jakie mam nadal ograniczenia. To nie jest tak, że zostałam uzdrowiona i jestem tak sprawna, jak przed chorobą. Nie umiem chodzić przez krawężniki, a gdy uklęknę, to nie wstanę sama. Ta noga przez lata nie była obciążana i nastąpiło zwapnienie, rozrzedzenie kości. Pękają mi palce po prostu. Nie zaniosę niczego w obu rękach, tylko w jednej. Ale już obiad ugotuję, no i chodzę. Mój wnuczek Oluś chciał często na ręce, ale nie mogłam go podnosić. Zawsze to było najtrudniejsze, gdy płakał, a ja nie mogłam go podnieść.
A jak zareagowali inni ludzie z miasteczka?
AG: Powiem szczerze, że Pan Bóg dał mi taką łaskę, że ci ludzie otwierali się na Boga, byłam dla nich znakiem. Wielu ludzi, których nie znałam wcześniej, podchodziło do mnie i opowiadało o pogłębieniu swojej wiary. W Sokółce ordynator była zszokowana, że mnie widzi w takim stanie. Wstała zza biurka i powiedziała, że to ewidentny cud. Tym bardziej, że przed wyjazdem do Medjugorie byłam u nich na rehabilitacji i nie dawali mi szans. W tym szpitalu też podeszło do mnie wiele osób, poruszonych tym, co widzą. Tak samo w Mońkach, gdzie jeździłam na rehabilitację. Widziałam w ludziach taką ufność, że Bóg istnieje i działa przy człowieku.
Byli też oczywiście tacy, nawet bliscy, którzy nie chcieli nawet o tym wspominać, mówić i nie dopuszczali do siebie tego, co się stało.
Ksiądz Andrzej Chutkowski wiele mi pomógł. Już wcześniej dodawał mi sił, umacniał mnie. W grudniu przed wyjazdem miałam sen. Jechałam z mężem daleko, z tobołkami autokarem, na wózku. Mąż tak to skomentował – „Byłaś na wózku? No to na pewno daleko pojedziemy!” Z kolei już przed samym wyjazdem śnił mi się Przenajświętszy Sakrament. Bił takim blaskiem. Ksiądz Andrzej stał z lewej strony, a ja coś opowiadałam. I później, gdy w kościele Świętej Trójcy po mszy Wspólnoty Przyjaciele Oblubieńca składałam świadectwo tego, co mi się przytrafiło, to sobie ten sen przypomniałam.
Co Pani chce powiedzieć tym, którzy usłyszą tę historię po raz pierwszy?
AG: Największe dobro dla człowieka to Bóg. Życie moje i mojej rodziny całkowicie się przewartościowało. Na pierwszym miejscu jest Bóg, a potem wszystko inne. Kiedyś nie mogłam sobie wyobrazić, jak mogę umrzeć – zostawić męża, dzieci, świat. Teraz to dla mnie nie jest już straszne. To się pojawiło dzięki chorobie, która pogłębiła wiarę. Bóg dał mi tak wspaniałego męża, który trwał przy mnie przez te wszystkie lata. Otrzymujemy od Niego wiele darów. Chcę podziękować wszystkim ludziom, których Bóg postawił na mojej drodze życia, za ich modlitwy. Także za wsparcie tych, których znam i nie znam z imienia. Jestem też wdzięczna za to nasze spotkanie. Niech Bóg błogosławi Pani i bliskim w każdym dniu Waszego życia.
Dziękuję Pani Aniu!
Nie wszyscy wiedzą, że Pani Ania Gieniusz ma artystyczną duszę. (Jej córka Edyta także, uczyła się w Liceum Plastycznym w Supraślu). Mając wiele wolnego czasu, przez te wszystkie lata na wózku, Pani Ania doskonaliła się w szydełku, hafcie, wyplatała ekologiczne koszyki z papieru, robiła pamiątkowe książki na różne okoliczności. Zdrdziła mi, ze kiedyś pisała wiersze i chce wrócić do pasji pisania – z książką o swoim życiu. Trudnym, ale jakże pięknym.
9 Komentarzy
Magdalena
Aniu. Dziękuję za Twoje piękne świadectwo🙏❤
Elwira Giemza
Aniu kochana, znam ciebie od lat, należysz do mojej rodziny, płakałam jak czytałam ten wywiad z tobą. Znam wielu ludzi wierzących i praktykujących, ale Ty jesteś wyjatkowa. Masz piękne serce.
Żeby dostąpić takiej łaski uzdrowienia, nie wystarczy tylko pojechać na pielgrzymkę, trzeba być tak głębokiej wiary jaką ty posiadasz…
Eliza Czeremcha
Zupełnie przypadkiem jestem właścicielem koszyczków i bardzo sobie to cenię. Dziś poznałam historię ich twórczyni. Opowieść porusza najlepsze emocje jakie są w człowieku. Dziękuję za koszyczki i piękną opowieść.
Anna Mieniuk
Anulka, serdecznie dziękuję Tobie i Pani Ewelinie Lewkowicz-Żmojdzie za ten wywiad.
To wspaniały drogowskaz na drogę życia.
Pozwólcie, że prześlę go swoim przyjaciołom na całym świecie, aby nie tracili nadziei i ducha w trudnych chwilach i zawsze ufali Bogu.💞
Ewelina Lewkowicz-Żmojda
Proszę słać w świat, niech idzie dobra wieśc i ogrzewa serca:)
Sebastian
Głębokie świadectwo, poprostu porusza serce.
Sebastian
Idzmy za Jezusem, bo On jest droga, prawda i zyciem.
Mariola Ramotowska
Kochana Aniu .Poznałam Ciebie osobiście i znałam Twoją historię .Dla mnie jesteś kolejnym dowodem na istnienie Boga ..Widziałam też gitarę …czy ona jest używana ? Czekam na utwór , z dedykacją . Spośród wielu talentów , którymi Cię Bóg obdarzył , dostalas też talent muzyczny …Pięknie spiewalas i podjelas pierwsze lekcje nauki gry na ,, gitarze ” …Kocham Cię Aniu ..Mariola 💞💞💞
Anna Stefanowicz
Jest Pani wspaniałą kobietą. To dla tego Bóg Panią doświadczył, aby Pani dała świadectwo jego mocy. Życzę pełnego powrotu do zdrowia.