„Poczta z czerwonej cegły przy ulicy Cieliczańskiej przypominała muzeum. Wzniesiona
w dziewiętnastym wieku miała bardzo bogatą historię. Grube ściany, duże okna, ciężkie drzwi wejściowe z mosiężnymi klamkami – wszystko to sprawiało bardzo poważne wrażenie.
Z tym może wyjątkiem, że połowę budynku zajmowało przedszkole. Już z daleka słyszało się maluchy baraszkujące w ogrodzie ulokowanym na tyłach budynku. Znajdował się tam dobrze wyposażony plac zabaw, do którego po godzinach można było dostać się przez niewielką dziurę w płocie. Bez pozwolenia, bez nadzoru, bez towarzystwa. Miejsce to pustoszało codziennie około godziny 17:00, kiedy ostatni podopieczni opuszczali placówkę odbierani przez swoich zapracowanych rodziców. Oczywiście w tamtych czasach nie było jeszcze telefonów komórkowych. Co więcej, tylko nieliczni szczęśliwcy posiadali telefony stacjonarne w swoich domach. Aby skontaktować się z rodziną maszerowaliśmy do urzędu pocztowego zamówić rozmowę międzymiastową. Było to dla mnie doświadczenie z pogranicza wizyty w antykwariacie. Kolorowe widokówki, czarno białe karty pocztowe, koperty oraz wystawa ze znaczkami (które wtedy namiętnie kolekcjonowałem), przykuwały zawsze moją uwagę. Lubiłem też oglądać wzory druków pocztowych – wypełnionych fachową ręką pracownika Poczty Polskiej i wystawionych na widok publiczny, na dowód, że jak się chce to można. Wypełnić druki też. Bezbłędnie i elegancko. Niezastosowanie się do przedstawionych tak starannie zasad wypisywania różnokolorowych druków, narażało delikwenta na ich ponowne przepisywanie, aż do momentu, kiedy pani w okienku była przekonana co do ich absolutnej poprawności i całkowitej zgodności z dostępnymi w urzędzie szablonami. Rozmowa międzymiastowa wymagała oczywiście koordynacji, tak aby osoba, do której się dzwoniło była w tym czasie obecna w domu. Najlepiej było się więc na nią umówić dużo wcześniej. Czas oczekiwania na połączenie oscylował w granicach 10 do 30 minut, spędzanych przeze mnie najczęściej na bardzo dokładnym, prawie organoleptycznym poznawaniu wnętrza i wyposażenia starego budynku. Białe ściany korytarza, który pachniał jak pasta do podłogi, były pokryte plakatami i lokalnymi ogłoszeniami pisanymi ręcznie na kartkach papieru. Drzwi prowadzące do środka były zabezpieczone stalową kratą zamykaną na kłódkę po godzinach urzędowania. We wnętrzu znajdowało się kilka krzeseł oraz stolik, przy którym można było wypisywać telegramy, o ile ktoś potrzebował takowe nadać. Kiedy w końcu udało się nawiązać rozmowę z kimś w bardziej lub mniej odległym mieście, pani urzędniczka głośno oznajmiała, że należy natychmiast udać się do jednej
z dwóch, drewnianych rozmównic. Wchodząc do środka kabiny, pod wpływem ciężaru ciała podłoga uginała się minimalnie, jednocześnie zapalając w środku umieszczoną w suficie żarówkę. Po zamknięciu za sobą skrzypiących drzwi można było prowadzić pogawędki, za które po ich ukończeniu, pobierano opłaty w okienku. Zapach wnętrza rozmównicy był niesamowicie intensywny i przypominał mi… bardzo stare meble. Pamiętam go dobrze, nawet dzisiaj. Drewniane wnętrze było ciemne, a lampka sygnalizująca trwającą rozmowę ledwo rozświetlała panujący
w środku półmrok, nadając banalnej konwersacji posmak tajemniczości z pogranicza misji szpiegowskiej. Często trudno było nazwać rozmowę rozmową właśnie, a to dlatego, że najczęściej trzeba było w ten telefon zwyczajnie krzyczeć. O zachowaniu prywatności nie było więc mowy. Naprawdę zabawnie robiło się natomiast wtedy, kiedy obie rozmównice były zajęte w tym samym czasie. Ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawiał, że trzeba było wrzeszczeć jeszcze głośniej niż zwykle, tak aby przebić się nie tylko przez kiepską jakość połączenia telefonicznego, ale również krzyki dochodzące z sąsiedniej kabiny. Ciężka, bakelitowa słuchawka z grubym, poskręcanym metalowym kablem spoczywała na błyszczącym haku przymocowanym do ściany rozmównicy. Ona przynajmniej, w swojej niezmienności stanowiła w tym wszystkim ostoję spokoju. Głos z drugiej strony zawsze przypominał mi dom i często przywoływał ukrytą na co dzień tęsknotę za rodzicami…jednak tylko do momentu wyjścia na ulicę, kiedy z powrotem zanurzałem się w powolne, jednostajne i tak smakowicie zwyczajne życie Supraśla. Dziś ten budynek znany jest szerzej jako Dom Kleina i mieści Tatarską restaurację (polecam) oraz Centrum Kultury i Rekreacji.”
Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju
Przeczytaj także kolejną część wspomnień: Kładka na Uciekaju. Święta Sosna
0 Komentarzy