Kilka retro samochodów w kolekcji. 3 wydane książki o motoryzacji. Dwie kolejne właśnie się tworzą. Pisze je nocami. Wtedy mu się najlepiej myśli. A kiedy śpi, to o czym śni? O muzeum motoryzacji w Supraślu! I wielu innych rzeczach związanych ze swoją pasją. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by ktoś tak często używał słowa: marzę… Oto Marek Kuc i jego pasja.
„Moja przygoda z motoryzacją zaczęła się, gdy zacząłem raczkować. Siedząc na podłodze w białostockim mieszkaniu, potrafiłem rozpoznać po głosie, która ciężarówka właśnie nadjeżdża. Moje wykształcenie i praca jakby na przekór nie są związane z motoryzacją. Jest ona taką pracą domową.
Ile czasu zajmuje mi pisanie książek?
2 lata poświęciłem na tę o Autosanie. Najpierw tak naprawdę musiałem się nauczyć pisać – była to przecież moja pierwsza książka. Potrzebowałem też czasu na zbieranie materiałów itd. Powiem tak: początek był najłatwiejszy. Wszystkie najstarsze historyczne pojazdy były już dokładnie opisane w innych opracowaniach. Najtrudniej było ze współczesną historią, bo o tym się mało pisało. Pod koniec pracy nad tą moją pierwszą książką, Autosan był w kiepskiej kondycji. Tego dnia, gdy zrobiłem materiał zdjęciowy w Sanoku w Autosanie, on ogłosił upadłość. Uczestniczyłem więc w historycznej chwili.
Skąd u mnie pomysł pisania książek o samochodach?
Na polskim rynku jest tylko kilka dobrych książek, takich kompletnych. Ja natomiast jestem detalistą. Podchodzę do tego jak do budowy domu, który nie istnieje bez fundamentu. Musi być i fundament i wszystkie szczegóły. Gdy w Empiku oglądałem takie ładnie ilustrowane książki o motoryzacji, to załamywałem ręce nad opisami. Oprócz zdjęć, nic w nich nie miało wartości. Z prawdą to nie miało wiele wspólnego. W tamtym czasie pan Wojciech Połomski wydał książkę o Jelczu. Napisaną tak, że nic nie dałoby się do niej więcej dopowiedzieć. Mercedes wśród książek. Skontaktowałem się z nim, a on mi mówi: „Słuchaj, ja chcę pisać tylko o Jelczu. O niczym innym. Ty pisz swoje”. Pomyślałem, że napiszę o Autosanie. No i napisałem książkę, która otrzymała bardzo dobre recenzje w fachowej prasie, a nawet byłą cytowana w paru miejscach.
Apetyt rósł w miarę jedzenia, a nikt nie pisał jeszcze o Lublinie. Nie powstała żadna szczegółowa książka ze wszystkimi modelami. Podszedłem do tematu fachowo. Lublin też był w ciężkiej sytuacji. Koledzy się ze mnie śmiali, że wskrzeszam polską motoryzację, bo piszę książki o upadających firmach.
Pomógł mi człowiek z Supraśla, dzięki któremu dotarłem do właściciela firmy DZT Tymińscy z Lublina. Dzięki temu mogłem wejść do fabryki, porozmawiać z konstruktorami, pozyskać materiały historyczne. To była ciekawa wizyta. Dostałem taki pokoik, w którym siedziałem niczym prokurator, gdy zapraszano do mnie po kolei konstruktorów. Miałem wydrukowane zdjęcia prototypów, o których nie wiedziałem zupełnie nic. Przychodził taki konstruktor, pokazywałem zdjęcie: co możesz powiedzieć na temat tego samochodu? I mi mówił, a ja wszystko spisywałem na kartce. Tę książkę skończyłem w rok.
Sam zaprojektowałem okładki moich książek. Chciałem by się wyróżniały, nie były czerwone jak inne. Te wszystkie 3 okładki mają wspólną cechę. Pośrodku fabryka, na górze 3 znane pojazdy, na dole 3 nieznane modele.
Te książki to są świeże historie: „Autobusy z Sanoka 1950-2013” wydane w 2015 roku, „Samochody z Lublina 1951-2014” wydane w 2017 roku i „Samochody z Żerania 1951- 1977” wydane także w 2017 roku.
Mam swój gabinet, w którym rodzą się te książki. Gabinet, w którym stoi komputer. A na ścianach są półki, na których stoją miniaturowe pojazdy. Zacząłem je kolekcjonować w średniej szkole. Są retro, są też współczesne. Najciekawsze mają nawet takie detale jak nawigacja czy okulary schowane w otwieranym schowku. Posiadam 748 modeli. Nie lubię, gdy ktoś mówi o tych modelach: samochodziki. To tak jak niektórzy pasjonaci nie lubią, gdy zamiast słowa motocykl, mówi się motor.
W komputerze mam wiele zdjęć samochodów: moich i wydobytych z różnych instytucji. Jest ich kilka tysięcy na dwóch dyskach. Wszystkie posegregowane. Jeśli ktoś by mi powiedział: chcę zdjęcie Warszawy M 20 rocznik ‘57, to mi to zajmie minutę, by ją znaleźć.
AUTOSAN H9-35 w barwach Białegostoku zrobiony ręcznie na specjalne zamówienie Marka.
Który swój samochód lubię najbardziej?
Z samochodami jest jak z dziećmi. Kocha się wszystkie.
Na pewno jednym z najciekawszych jest Wołga przywieziona z Litwy, z którą wiąże się ciekawa historia. Pierwszym jej użytkownikiem był minister gospodarki Socjalistycznej Republiki Litewskiej. Później została sprzedana starszemu dziadkowi. Pamiętam dzień, gdy ją znalazłem. To była sobota. Zrobiłem sobie kawkę, usiadłem przed komputerem i zacząłem szukać na świecie marki premium. Znalazłem ciekawe ogłoszenie koło Wilna, gdzie mieszkał mój kolega z branży, Wiktor. Zadzwoniłem do niego: – Czy mógłbyś pojechać i obejrzeć to auto?
Ogłoszenie wystawił 82-letni dziadek, który Wołgę sprzedawał, bo mu się ciężko kierownicą już kręciło. Kolega pojechał, oddzwonił po 1, 5 godziny i mówi:
– Słuchaj, stargowałem ci cenę. Samochód jest do lakierowania, ale ogólnie w świetnym stanie. Dojedziesz na kołach do Polski.
Wiktor opowiedział mi, że został przez żonę tego dziadka spisany z dowodu, wzięli numer jego telefonu. Dlatego, że Wołgę próbowali kiedyś wyłudzić jacyś źli ludzie. Wobec tego starsze małżeństwo odmówiło sprzedaży Wołgi już kilku klientom, bo im po głosie przez telefon nie pasowali. Babci spodobała się historia, że Wołga pojedzie do Polski w okolice Białegostoku. Pierwszy raz tak kupowałem samochód. Cała nasza transakcja była filmowana przez syna właściciela: od momentu wjechania na ich teren, przez płacenie pieniędzy, ładowanie części zamiennych do Wołgi, przekazanie kluczyków. Po prostu minuta po minucie. A na drogę dostaliśmy ciasto! Było też zalecenie, żeby broń Boże nie wyrzucać z Wołgi chleba świętej Agaty, bo dzięki temu samochód się nie psuje. Cały czas ten chleb w niej trzymam.
To jest najciekawsza historia zakupu samochodu, jaką przeżyłem. Dużo w tym emocji było.
Teraz wożę czasami tą Wołgą znajomych do ślubu, jak poproszą. Lubię, gdy ona żyje.
fot. Marek Kuc/SKODA S 100, 1976 r.
Rozbudowałem swoją kolekcję samochodów. Już nie tylko modele z PRLu, ale ostatnio takim moim konikiem są samochody kabriolety. Pierwszy kupiłem od niechcenia. Kupuję samochody często przypadkowo. Siedziałem sobie raz zimą z herbatką przy komputerze. Odpaliłem znany portal internetowy. Patrzę: bialuteńki Peugeot 205 Cabrio. Taki Youngtimer z lat 90-tych. Zadzwoniłem, wytargowałem cenę poniżej ceny roweru. 3 godziny później byłem już u sprzedającego. Zmiana dachu kosztowała mnie dwa razy tyle co samochód. Nie mam go już. Nabywałem go z myślą, że parę lat się nim pocieszę i tak się stało.
fot. Marek Kuc/SKODA 105 S, 1983 r.
fot. Marek Kuc/ Peugeot 205 CJ Cabrio, 1991 r.
Mam wiele marzeń związanych z moją pasją.
Być może największym jest muzeum motoryzacji w Supraślu. Byłem współzałożycielem Muzeum Motoryzacji na Węglowej, mam w tym już doświadczenie.
Chronię swoją prywatność, nie zapraszam odwiedzających do swojego garażu, w którym trzymam stare samochody. Mam ich kilka. Marzę jednak o miejscu na ich wyeksponowanie, gdyby miasto użyczyło mi przestrzeni. Mam wiele kontaktów z ludźmi, którzy posiadają piękne pojazdy oraz różne stare przedmioty użytkowe. Myślę, że można skrzyknąć mieszkańców miasteczka, żeby zajrzeli do swoich piwnic, strychów itd. Znalazłyby się w nich skarby. Tylko potrzeba do tego miejsca. Udałoby się nam wspólnie zebrać bardzo ciekawą kolekcję.
Widziałem na Słowacji taką sytuację. Wybudowano nowy kościół, w miasteczku mniejszym niż Supraśl. Miejscowy ksiądz nie wiedział co zrobić ze starą świątynią. A był sobie kolekcjoner, który zbierał stare samochody. Jego szopa już ich nie mieściła. Odwiedziłem w życiu wiele muzeów: byłem w Porsche, Mercedesie, Skodzie i wielu innych. Natomiast w tym na Słowacji zaparło mi dech w piersiach. Zamiast świętych obrazów, wisiały na ścianach tabliczki z reklamami olejów samochodowych, zamiast organów na górze – stały motocykle. To było niesamowite przeżycie. Gdy się odkrywało obrazek, to widać był pod nim ślady po czymś większym, co tam wisiało wcześniej. Trzeba powiedzieć, że nie było w tym żadnej szkody, bo nikt nikomu kościoła nie zabrał. Po prostu w mądry sposób zagospodarowano stary obiekt, który by niszczał. A tak miał gospodarza – starszego pana, który o niego dbał wraz z żoną.
W Supraślu to nie będzie kościół, ale myślę że 1-2 obiekty na taką wystawę spokojnie by się znalazły. Pokazywalibyśmy rzeczy pochodzące stąd, z naszego regionu, a nie z końca Polski. Myślę, że byłaby to nie lada atrakcja dla Supraśla.
To jest bardzo ciekawe dla samych właścicieli przedmiotów, by przyjść i je zobaczyć, na przykład z wnukiem. Te przedmioty zyskałyby drugie życie.
fot. Marek Kuc/GAZ-24 Wołga, 1979 r.
fot. Marek Kuc/ Syrena R 20, 1979 r.
Innym marzeniem jest zorganizowanie rajdu starych samochodów.
Pamiętam pewien rajd we Lwowie. Nazywał się Trójkąt Lwowski. Samochody zostały podzielone na klasy. Mój Maluch razem z Zaporożcami. Obrałem strategię ułatwiającą poruszanie się po lwowskich ulicach. Na siłę wcisnąłem się na prawy pas, gdzie widziałem dla siebie najwyższe szanse. Rozwinąłem największą prędkość! Niestety nawigację zostawiłem w Polsce, a ona pokazywała dokładnie, jak szybko jadę. Strzałka w Maluchu szaleje. Do mety dojechałem jako pierwszy, ale zakwalifikowali mnie jako czwartego, bo dostałem punkty karne za przekroczenie prędkości. Tak to bym wygrał wyścig na jakieś 40 załóg. To było z 5-6 lat temu. Dostałem wtedy też wyróżnienie za ubranie epokowe. To był bardzo udany rajd, także dlatego, że połączono go ze zwiedzaniem Lwowa pieszo. Dostawało się mapę i musieliśmy odnaleźć określone punkty: jakąś restaurację, która okazywała się lożą masońską itd. W punktach dostawaliśmy zadania.
Jeśli udałoby się skrzyknąć u nas ekipę, to wspólnymi siłami można taki rajd zrobić w Supraślu. Organizowałem kiedyś rajd na 86 załóg. Wiem, z jakim ogromem pracy to się wiąże. Trzeba zapaleńców. Zakładając, że rajd ma się odbyć na przykład w czerwcu, to już od stycznia trzeba ostro działać. Problem w tym, że nawet gdy wszyscy chcą robić rajd, to gdy przyjdzie do konkretnego podziału zadań – wtedy zaczynają się schody. Muszę mieć ludzi do pomocy. Na próbę widziałbym rajd 2-dniowy. Rajd chciałbym zrobić dla wprawy i pokazania miastu, ile jestem w stanie zrobić. Ale to muzeum śni mi się po nocach.
fot. P. Hoffman, Polski Fiat 126 p, 1983 r.
Marzę, by zająć się motoryzacją zawodowo. Mam wiele planów na przyszłość. Chciałbym w internecie mieć swój kanał z filmami o motoryzacji. Doświadczenie jakieś mam, zważywszy że w Supraślu nagrywaliśmy odcinek do „Legendy PRL”. Byłem tam jako występujący. Odwiedzili mnie i kolegę z Białegostoku. Jeździliśmy po miasteczku żółtą Skodą.
Noszę też w głowie pomysł stworzenia garażu-salonu. Widziałem takie zdjęcia ze Stanów, gdzie mężczyzna przerobił swój garaż na wzór salonu sprzedażowego pewnej luksusowej marki z lat ’30-tych. Marzy mi się taki garaż.
Jak mi się mieszka w Supraślu?
Będąc blisko większego miasta, mam ciągle wrażenie, jakbym wyjechał gdzieś na wypoczynek.
Supraśl zawsze nazywam ”miasteczkiem”. Boli mnie, że w kręconych tu filmach nie ma o nim słowa. Zawsze gdy ktoś z Polski pyta mnie, skąd jestem i mówię: Supraśl, to następuje cisza. Wtedy ja się pytam: U Pana Boga za piecem oglądałeś? – Ale przecież to było w Królowym Moście. – A nieprawda!
Już był jeden taki z Łomży, co rodzinę zabrał, by Królowy Most pokazać. Nie znalazł tam punktów z filmu, jakich szukał, bo one były kręcone w naszym miasteczku.
W Supraślu mieszkam już 9 lat. Dobrze mi tu.”
Zapraszam do odwiedzenia strony internetowej Marka: CzarPrlu.pl
0 Komentarzy