„Miałem ogromne szczęście widzieć na własne oczy, to co dziś pozostaje praktycznie ukrytą wiedzą. Po ubranie maszerujemy do sklepu, nie zastanawiając się zbytnio jak dużo pracy wymaga jego uszycie.
Przecież tak naprawdę większość z tego co nosimy na sobie, powstaje w fabryczkach tzw. Trzeciego Świata. Wtedy w naszej kuchni Dziadek przy wydatnej pomocy starej maszyny do szycia marki „Singer” wytwarzał cuda z niczego. Zamawiano u niego garnitury – zawsze szyte na miarę, w trzech etapach. Początkowe pomiary, poprawki i odbiór. Najczęściej to klient przynosił tkaninę, z której chciał mieć uszyte ubranie.
Z centymetrem zwisającym na szyi jak krawat i krawieckim mydełkiem w kieszeni oraz garścią szpilek trzymanych w zaciśniętych ustach, Dziadek wirował wokół odwiedzających go osób zapisując jednocześnie pobrane wymiary do specjalnego zeszytu. Już moment po ich wyjściu, na dużym stole w kuchni, rozwinięta z rolki tkanina, z użyciem wspomnianego mydełka, była pokrywana wzorami rękawów, pleców i kieszeni. Następnie wielkie, stalowe nożyce starannie cięły materiał wraz z odpowiednim zapasem na szwy.
Tak przygotowane, mniejsze płachty były nacinane, łączone szpilkami, zszywane w ręku, obracane i testowane pod kątem zgodności z zamówionym rozmiarem i stylem. Po kilku dniach, już jako całość lądowały ponownie na plecach przyszłego właściciela. Wtedy to Dziadek dokonywał ostatecznych pomiarów, w przypominającym taniec Derwiszów ruchu wirowym. Od tego momentu pierwsze skrzypce przejmowała terkocząca równomiernie maszyna do szycia. Zakupiona jeszcze przed wojną służyła bez przerwy od pół wieku. Wprawiana w ruch bogato zdobionym pedałem, z błyszczącym, małym kółkiem obrotowym i dużym zamachowym, schowanym pod dębowym blatem, była prawdziwym, przemysłowym dziełem sztuki. Z pod igły wychodziły już gotowe garnitury, z wszytymi kieszeniami, podszewką i kołnierzem.
Mnie pozostawała rola widza, choć raz na jakiś czas pozwalano mi zszyć skrawki tkaniny. Nie była to łatwa sztuka. Oprócz garniturów zamawiano u niego też spodnie, koszule oraz wszelkiego rodzaju poprawki krawieckie. Sam nosiłem ubrania szyte przez niego – zresztą jak my wszyscy wtedy. Znajomy terkot „Singera” był niezawodnym znakiem, że Dziadek był zajęty. Nauczony fachu w latach 30-stych poprzedniego stulecia, przetrwał światową zawieruchę, aby po wojnie oferować swoje usługi mieszkańcom Supraśla. Był aktywny zawodowo do końca lat 80-siątych, a dekadę później został pochowany na miejscowym cmentarzu w garniturze własnej roboty. Pamięci płomień nie gaśnie, tak długo jak pamięć się tlić będzie…”
Tekst: Adam Banach, Kładka na Uciekaju
Przeczytaj także kolejne wspomnienie: Kładka na Uciekaju. Ślady na piasku
0 Komentarzy